Kuba


Grudzień był bardzo intensywny, jeśli chodzi o podróżowanie. Najpierw Marta poleciała na dwa tygodnie na Dominikanę, dwa dni po jej powrocie wybraliśmy się na przedświąteczny wyjazd do Izraela na 4 dni, później święta spędzone z rodziną, a tuż po nich polecieliśmy na tydzień na sylwestra na Kubę.
O ile Izrael był planowany z pewnym wyprzedzeniem, o tyle Kuba wyszła mega spontanicznie. A skąd ten pomysł? Otóż, nasza znajoma stewardessa - Mary, zaproponowała nam bilety stand-by'owe dla załogi, na loty czarterowe Warszawa - Kuba. Działa to tak, że lot mamy za free, a płacimy jedynie za opłaty lotniskowe, które są różne, w zależności od lotniska. W tym przypadku opłaty wyniosły nas 155 zł na osobę. Trzeba przyznać, że jak za lot na Karaiby, to prawie za darmo. Nie mogliśmy więc przejść obojętnie obok takiej okazji.




Tak więc, 27 grudnia, na pokładzie Airbusa A330, ruszyliśmy na Kubę. Razem z nami leciał jeszcze chłopak Mary - Marcin. Po 12 godzinach dolecieliśmy na lotnisko Santa Clara. Pierwszy nocleg zabukowałem przez Airbnb w samym centrum Santa Clara. Przed wyjazdem czytałem, że na Kubie nie ma internetu, ale przeglądając oferty na Airbnb, w których jest wifi, myślałem, że te czasy już się zmieniły. W rzeczywistości jest tak, że od śmierci Fidela Castro, czyli od 2016 roku, sytuacja faktycznie się zmienia. Jest już większy dostęp do zagranicznych towarów, jest też internet "na kartki" w wyznaczonych miejscach, jednak wciąż jest to dalekie od cywilizacji. W efekcie sprawia to spore trudności w organizacji podróży na miejscu. Jadąc więc na Kubę warto zrobić dokładny research przed wyjazdem, aby być dobrze przygotowanym. My niestety trochę zaniedbaliśmy przygotowania z powodu braku czasu i kilkakrotnie odczuliśmy tego skutki.
Z drugiej strony, Kuba właśnie z tego słynie, z tej izolacji od świata. Trzeba więc śpieszyć się, jeśli chce się zobaczyć prawdziwą Kubę, ponieważ po rozluźnieniu stosunków z USA przewiduje się duże zmiany w nadchodzących latach.
Wracając do naszej wyprawy, pierwszą noc spędziliśmy w Santa Clara. Jest to miasto historyczne, słynące z bitwy rebeliantów pod wodzą Che Guevara z żołnierzami panującego wówczas dyktatora - Batisty. Che Guevara zdobył miasto pomimo dziesięciokrotnie mniejszej liczby wojowników. Na jego cześć wybudowano tam mauzoleum z jego nazwiskiem oraz postawiono mu pomnik. Są to największe atrakcje tego miasta, co świadczy o tym, że nie ma ich zbyt wiele. Tak więc ciężko też wypatrzeć tam turystę. Takie miejsca mają jednak bardzo lokalny klimat, nieprzesiąknięty turystyką, więc bardzo nam odpowiadał. Wieczorem wybraliśmy się do Parku Vidal, który wydawał się być głównym punktem w mieście. Siedziało tam sporo lokalsów i zdecydowanie wyróżnialiśmy się z tłumu. Po chwili dołączyło do nas kilku kubańczyków i tak minął wieczór, na piciu rumu i rozmowach  z lokalsami.





Che con nino

Następnego dnia połaziliśmy chwilę po mieście, wymieniliśmy pieniądze w banku i ruszyliśmy taksówką w stronę Trinidadu. Po raz pierwszy mieliśmy okazję jechać oldschoolowym samochodem. Był to amerykański Plymouth z 1948 roku. Trasa była bardzo malownicza i dość długa, bo kierowca zwalniał niemal do zera przy każdej dziurze na drodze, jakby obawiał się, że przejeżdżając z większą szybkością zostawi w niej koło lub inną część auta.

Nasza oldschoolowa taksówka - Plymouth '48










Trinidad to bardzo turystyczne, XVIII wieczne miasto, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto ma niepowtarzalny klimat, z ulicami wyłożonymi kostką brukową i starym budownictwem. Na uwagę zasługują schody, wzdłuż których znajdują się knajpy, a na górze Casa de la Musica. To tam koncentruje się całe życie nocne. My jednak tej nocy nie poimprezowaliśmy, bo dość szybko poszliśmy spać z powodu jet laga. Połaziliśmy jedynie trochę po mieście, a wieczorem wybraliśmy się na wieżę widokową, z której rozciąga się widok na całe miasto i otaczające je góry.







Następnego dnia wybraliśmy się na piękną plażę Playa Ancon, gdzie spędziliśmy pół dnia łapiąc promienie słoneczne. Pogoda przez cały wyjazd nam dopisywała, było słonecznie i około 28 stopni, ale specjalnie mnie to nie dziwi, w końcu jesteśmy na Karaibach. Na powrót złapaliśmy bardzo fajną taksówkę - czerwonego,  oldschoolowego Chevy Impala. Wieczór spędziliśmy na piciu rumu na tarasie. Był to nasz ostatni wspólny wieczór z Mary i Marcinem. Oni następnego dnia mieli jechać do Hawany, my jednak mieliśmy inne plany. 











Kolejna oldschoolowa taksówka - Chevy Impala


Rano spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy do La Boca - małej wioski nad morzem Karaibskim. Chcieliśmy odpocząć trochę od tego turystycznego zgiełku w Trinidadzie. W La Boca nic praktycznie się nie dzieje, plaża też bez szału, jest to jednak fajne miejsce na chill. Poza tym jest tam fajna restauracja, gdzie serwują najlepszą Piña colade na świecie. Jedliśmy też pysznego homara i inne owoce morza, więc pod kątem kulinarnym trafiliśmy idealnie. Mieliśmy też ciekawą sytuację w naszym guesthousie. Otóż wieczorem wskoczyła nam do łazienki kubańska żaba drzewna. Początkowo chciałem ją przegonić, ale gdy zaczęła patrzeć na mnie złowrogo, stwierdziłem, że zostawię ją w spokoju. Już w Polsce doczytałem, że żaby te mają trujący jad na skórze. Dobrze, że nie wdawałem się z nią w pojedynek, bo nie wiem jak by się to skończyło. Poza tym, mieliśmy na ścianach jaszczurki, ale do nich jestem już przyzwyczajony po podróży po Azji, więc nie stwarzały one problemu.







Najlepsza Pina Colada na świecie



A na obiad homar!

Następnego dnia wróciliśmy na sylwestra do Trinidadu. Tym razem naszą taksówką okazał się stuningowany, sportowy Maluch. Reszta dnia minęła bez większych atrakcji. Byliśmy już trochę zmęczeni tym miastem i czekaliśmy ma wieczorną imprezę. Mieliśmy jeszcze małą przygodę z wymianą pieniędzy, ale wszystko dobrze się skończyło. Na sylwestra wybraliśmy się na imprezę w jaskini - Disco Ayala. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, bawiąc się wśród wiszących stalaktytów. Było jednak bardzo duszno, więc długo tam nie wytrzymaliśmy.

Tym razem złapaliśmy sportowego Malucha















Sylwester na imprezie w jaskini - Disco Ayala



A tak lokalsi świętują sylwestra
Rano wsiedliśmy w zamówioną wcześniej taksówkę i przejechaliśmy całą Kubę z południa na północ, do Cayo Coco. Mieliśmy jednak szalonego kierowcę który dowiózł nas tam w około 4 godziny i już po 13 byliśmy na plaży. Zatrzymaliśmy się w 4+ gwiazdkowym resorcie Iberostar Mojito w opcji all inclusive. Resztę dnia spędziliśmy na plaży, w basenie hotelowym i w restauracji, jedząc i pijąc drinki do oporu. Było rewelacyjnie jak na jedną noc w luksusie. Nie wyobrażam sobie jednak, jak można jechać tam na 12 dni za 6 tyś. złotych. Zanudziłbym się na śmierć. Wolę jednak swój styl podróżowania.

Dotarliśmy na Cayo Coco


Widok z okna pokoju - Iberostar Mojito ****














Rano wsiedliśmy na wała do autokaru ITAKI, który zbierał gości hotelowych na lotnisko. Tak dobiegła końca nasza podróż po Kubie. Niezbyt długo, ale jak zwykle intensywnie i z wieloma przygodami. Kubę zapamiętam przede wszystkim za wspaniałych i pomocnych ludzi, oldschoolowe samochody, najlepsze drinki i piękne plaże Ancon i Cayo Coco. Nie jest jednak łatwo podróżować po tym kraju bez internetu i z ubogim hiszpańskim, więc trzeba się dobrze do wyjazdu przygotować.

To tyle na dziś. Nowy rok rozpoczęty z przytupem na Karaibach. Wam również życzę Happy New Year!!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bałkany 2024

Malediwy

Dubaj, ZEA

Wodospady Iguazu, Brazylia - Argentyna

Nepal