Filipiny cz. 1


Przyszedł w końcu czas na podbój Azji. Do tej pory, na tym największym kontynencie świata byliśmy jedynie kilkakrotnie przelotem. Azja była w moich planach już od dłuższego czasu, jednak zawsze wypadało tak, że jechaliśmy gdzieś indziej. W końcu się doczekaliśmy i wybraliśmy się na zwiedzanie pierwszego, wyspiarskiego kraju azjatyckiego – Filipin. Wybór na Filipiny padł dość przypadkowo, gdyż zawsze po głowie chodziła mi kontynentalna część azji południowo-wschodniej, czyli: Tajlandia, Laos, Kambodża i Wietnam. Wybraliśmy jednak Filipiny, gdyż zbiegło to się z wyjazdem znajomych Alicji, którzy w tym samym czasie jechali na Filipiny na wesele. Postanowiliśmy więc do nich dołączyć i tak zrodził się pomysł wyprawy.
O Filipinach początkowo wiedziałem niewiele, jednak w miarę zdobywania kolejnych informacji nabierałem przekonania, że był to dobry wybór. Uwielbiam ten moment odkrywania nowych miejsc na mapie i tworzenia planu podróży. Dlatego też, chyba nigdy nie pojade na zorganizowaną wycieczkę z biura podróży, gdzie to oni robią wszystko za Ciebie i odbierają całą przyjemność z odkrywania i pozyskiwania informacji o danym miejscu.
Wracając do wyprawy, podzieliliśmy ją na dwa etapy. Pierwszy z nich odbyliśmy we dwójkę, z Alicją i skupiliśmy się na wyspach w środkowej części kraju. W tym etapie odwiedziliśmy kilka wysp: Apo Island, Negros, Cebu, Panglao oraz Bohol. W drugim etapie dołączyliśmy do znajomych: Gosi, Christiana, Agnieszki i Elizy. W sześcioosobowym składzie wybraliśmy się na zwiedzanie północnej części głównej wyspy – Luzon, a następnie polecieliśmy na zachód kraju, na wyspę Palawan.
Tak więc, 28 lutego dolecieliśmy do Manili. Na noc zatrzymaliśmy się w stolicy, blisko lotniska, gdyż następnego dnia rano mieliśmy lot do Dumaguete. Pierwszy kontakt z krajem azjatyckim był taki, jak się spodziewałem – bieda, brud, pełno naganiaczy, każdy chce Cię naciągnąć na kasę. Za taksówkę z lotniska do hotelu wołają od nas 900 peso. Śmiejemy im się w twarz i za 10 min odnajdujemy autobus, który zabiera nas do centrum za 20 peso. Stamtąd jeszcze krótka przejażdżka tricyklem i już jesteśmy w hotelu.
Manila nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia i zgodnie z opinią większości, nie warto zatrzymywać się tam na dłużej. Dlatego nie traciliśmy tam czasu i następnego dnia rano ruszyliśmy na południe. Dolecieliśmy do Dumaguete, na wyspie Negros, następnie tricyklem oraz jeepneyem (główny środek transportu na Filipinach) dojechaliśmy do miejscowości Malatapay, a stamtąd, bangką (niewielką łódką), popłynęliśmy na malutką Apo Island. Powód, dla którego wybraliśmy tę właśnie wyspę był bardzo istotny. Otóż, zdecydowaliśmy się zrobić tam kurs nurkowania PADI Open Water. A dlaczego akurat Apo? Ponieważ znajduje się tam jedna z najpiękniejszych raf koralowych na Filipinach, a także setki żółwi morskich, które upodobały sobie to miejsce jako swój dom. A więc, na 5 dni zamieniliśmy się w nurków i eksplorowaliśmy podwodny świat otaczający wyspę. To co miała do zaoferowania podwodna flora i fauna było fantastyczne, ale samo życie na wyspie było równie rewelacyjne. Zatrzymaliśmy się w Mario’s Homestay, u którego również robiliśmy kurs nurkowania. Mieszkaliśmy w prowizorycznych domkach, bez ciepłej wody, z prądem jedynie przez 3 godziny na dobę. Na wyspie mieszka zaledwie 800 ludzi, a my czuliśmy się jak członkowie tej jednej, wielkiej rodziny. Zarówno lokalni jak i turyści byli bardzo mili i uprzejmi, z przyjemnością wdając się w rozmowę i opowiadając swoje historie.
Co do samego kursu nurkowania, wykonaliśmy 7 nurkowań na 4 różnych rafach, schodząc maksymalnie na głębokość 25 metrów (mimo że nasz certyfikat uprawnia nas do nurkowania maksymalnie na głębokość 18 m). Jako, że był to kurs PADI, musieliśmy wykonywać różne ćwiczenia, jak np. ściąganie maski pod wodą, ściąganie i ponowne zakładanie sprzętu itp., ale generalnie nasz instruktor – Wonsh, nie był bardzo wymagający i pozwalał nam czerpać maksimum przyjemności z nurkowania. Na koniec mieliśmy jeszcze test teoretyczny, który rozwiązaliśmy grupowo z pomocą instruktora i w ten sposób staliśmy się dumnymi posiadaczami certyfikatu PADI Open Water.





















Po skończeniu kursu mieliśmy jeszcze jeden dzień wolny, który poświęciliśmy na zwiedzanie wyspy, a także snorkelling z żółwiami morskimi. Ostatniego wieczoru odbył się urodzinowy koncert, który później zamienił się w kilkunastoosobową imprezę na plaży, z gitarą, wesołym towarzystwem i milionem gwiazd na niebie.
Pobyt na Apo Island był wspaniały i z żalem opuszczaliśmy wyspę. Był to wprawdzie dopiero początek naszej wyprawy, ale czuliśmy, że będzie bardzo trudno przebić to, co tutaj doświadczyliśmy. Jak się później okazało, odwiedziliśmy jeszcze wiele wspaniałych miejsc, ale Apo Island pozostaje na pierwszym miejscu w naszym osobistym rankingu.
Po opuszczeniu Apo Island udaliśmy się na wyspę Cebu. Wybraliśmy się tam z jednego powodu – aby popływać z rekinami wielorybimi! W okolicy miasteczka Oslob znajduje się bardzo kontrowersyjne miejsce. Otóż lokalni wytresowali sobie tutaj rekiny wielorybie, karmiąc je krewetkami i zrobili sobie z nich zwierzątka domowe. Chociaż „zwierzątka” to może nienajlepsze określenie, bo rekiny wielorybie to największe ryby na świecie, dochodzące do 18m długości i 13 ton. Kontrowersje polegają na tym, że uzależniając rekiny od codziennego dokarmiania straciły one naturalny instynkt łowiecki i bez dalszej pomocy ludzi zginęłyby z głodu. Nie jest to jednak do końca prawda, ale nie będę się rozwodził na ten temat. Mi osobiście nie przeszkadza ten precedens, bo dzięki temu mieliśmy okazję popływać z whale sharks w ich „naturalnym” środowisku.
Snorkelling z rekinami mieliśmy zaplanowany dopiero na następny dzień, bo można je zobaczyć tylko od 6:00 do 12:00. Jako, że na Cebu dojechaliśmy dopiero popołudniu, mieliśmy pół dnia do zagospodarowania. Po chwili zastanowienia zdecydowaliśmy się wynając motor i pojechać na bardzo ciekawy wodospad Kawasan Falls, oddalony ok 80 km od naszego hotelu. Nasze wahania spowodowane były tym, że nigdy wcześniej nie jeździłem na motorze. Nie byłem pewien czy sobie poradzę, tym bardziej z Alicją siedzącą za mną, a do pokonania mieliśmy spory kawałek drogi. Ostatecznie jednak wypożyczyliśmy motor, zrobiłem rundę testową i okazało się, że jazda motorem jest banalnie prosta. Wziąłem więc Alę na „pakę” i od razu ruszyliśmy nad wodospad. Drogi na filipinach są dobrej jakości, ruch na drodze niewielki, widoki piękne, jeździło się więc bardzo przyjemnie. Jedynie przejeżdżając przez wioski trzeba było uważać na pieszych i zwierzęta, którzy drogę uważają za część swojego podwórka, a niektórzy nawet rozkładali na drodze stoły, krzesła i robili sobie grilla. Po 2 godzinach dojechaliśmy nad Kawasan Falls. Naszym oczom ukazał się przepiękny wodospad, z rażącą w oczy turkusową wodą. Spędziliśmy tam ok 1.5h podpływając kilkakrotnie pod samą ścianę spadającej wody. Nacieszyliśmy oczy pięknym widokiem, zrobiliśmy obowiązkową sesję zdjęciową i ruszyliśmy z powrotem do hotelu, gdyż zbliżał się zmrok, a przed nami długa droga powrotna.
















Następnego dnia, o 6 rano, ruszyliśmy na snorkelling z whale sharks. Chcieliśmy być tam jak najwcześniej, aby uniknąć tłumu turystów. Ludzi było sporo, ale jednak nie na tyle, żeby zakłucić przyjemność z obcowania z rekinami. Mogliśmy więc z Alicją swobodnie pływać blisko rekinów bez konieczności rozpychania się łokciami z innymi turystami. Wypożyczliśmy dodatkowo płetwy, dzięki czemu byliśmy też znacznie szybsi w wodzie. Tak więc przez ok 40 min mogliśmy obcować z największymi rybami na świecie, rekinami wielorybimi, pływając w odległości kilku metrów od nich. Kilkakrotnie udało mi się nawet je dotknąć, a raczej one dotknęły mnie, uderzając mnie płetwą ogonową. Było to niesamowite doświadczenie i zdecydowanie polecam każdemu, kto będzie w okolicy Oslob.
Po przygodzie z rekinami, udaliśmy się jeszcze na Tumalog Falls. Wodospady te nie zrobiły jednak na nas takiego wrażenia, jak dzień wcześniej Kawasan Falls. Wróciliśmy więc szybko do hotelu, oddaliśmy motor, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na łódź, która zabrała nas w 3 godzinny rejs na sąsiednią wyspę. Przed nami 3 dni na wyspach Bohol i Panglao. Łodzią dopłynęliśmy na słynną Alona Beach, jedną z najbardziej popularnych i mega komercyjnych plaż w tej części kraju. Na Panglao zatrzymaliśmy się w hotelu Hope Homes, który w cenie pokoju oferował darmowy motor. Dzięki temu byliśmy mobilni i mogliśmy zwiedzić wszystkie miejsca, które mieliśmy zaplanowane.
Pierwszego dnia wiele jednak nie zobaczyliśmy, bo zanim dojechaliśmy do hotelu i się ogarnęliśmy, był już wieczór. Wybraliśmy się więc na Alona Beach na kolację. Jako, że zbliżał się chiński nowy rok, plaża była przeładowana chińczykami i nie tylko. Do tego było bardzo drogo, więc Alona Beach nie przypadła nam do gustu. Szybko wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać, bo następny dzień miał być bardzo intensywny.
Rano, zaraz po śniadaniu, wsiedliśmy na motor i udaliśmy się na zwiedzanie obu wysp. Zaczęliśmy bardzo spontanicznie. Jechaliśmy przed siebie, nie bardzo wiedząc gdzie jesteśmy. Nagle asfalt się skończył, droga coraz bardziej się zwężała, aż zupełnie się skończyła. Przed nami stanął duży znak „NO ENTRY, PRIVATE PROPERTY”. GPS wskazywał północno-zachodni kraniec wyspy. Na mapie wyglądało to bardzo ciekawie, więc postanowiliśmy, wbrew zakazom, iść dalej, aż do plaży. Po ok 10 min naszym oczom ukazała się przepiękna, dzika plaża, otoczona palmami i co najlepsze, zupełnie pozbawiona turystów. Dopiero po chwili zauważyliśmy kilku precowników kręcących się w okolicy, a także ochroniarza w mundurze, z bronią, patrolującego ten prywatny teren. Troche się przestraszyliśmy, czy nie będziemy mieć problemów, że tu weszliśmy, jednak po krótkiej rozmowie z ochroniarzem okazało się, że „all good” i możemy sobie spokojnie tutaj przebywać. Przez ponad godzinę jaraliśmy się tym niemal dzikim miejscem. Musieliśmy ruszać dalej, bo przed nami jeszcze inne atrakcje, ale postanowiliśmy, że jeszcze tu wrócimy na zachód słońca.
Wróciliśmy więc do motoru i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejechaliśmy całą północną stronę Panglao, już bez większych atrakcji i dojechaliśmy na most łączący Panglao z Boholem. Następnie ruszyliśmy w kierunku miejscowości Corella, aby odwiedzić Sanktuarium Tarsierów. Tarsiery to malutkie ssaki, coś jak połączenie małpki, chomika i nietoperza. Mi jednak osobiście najbardziej kojarzyły się z Gollumem z „Władcy Pierścieni”. Te śmieszne zwierzęta mają bardzo duże oczy, zwrotną głowę, długie palce i sprawiają wrażenie bardzo leniwych. Nic sobie nie robiły z aparatów zbliżonych do nich na odległość kilkunastu centymetrów, tylko kręciły głową i mrugały oczami, tak jakby nie chciało im się uciekać. Tarsiery żyją tylko na kilku wyspach Filipin i Indonezji, więc warto je zobaczyć będąc w tej okolicy.
Po przygodzie z tarsierami ruszyliśmy dalej przed siebie, do głównego punktu programu – Chocolate Hills. Czekoladowe Wzgórza to ponad tysiąc stożkowych lub półkolistych wzgórz pokrywających płaski teren w centralnej części wyspy Bohol i wyglądających jak olbrzymie kopce kretów. Dojechaliśmy tam późnym popołudniem, kiedy światło słoneczne padało pod ostrym kątem na wzgórza, z jednej strony oświetlając je miękkim światłem, z drugiej zaś rzucając długi cień. Widoki były piękne i cieszyliśmy się bardzo, że zdecydowaliśmy się tu przyjechać pomimo odległości, jaką mieliśmy do pokonania.



















Następnego dnia byliśmy trochę zmęczeni jazdą motorem, więc chcieliśmy odpocząć na plaży. Rano wybraliśmy się na Alona Beach. O tej porze było bardzo mało turystów więc plaża zrobiła na nas dużo lepsze wrażenie niż na początku. Wypatrzyliśmy fajną miejscówkę pod pochyłą palmą i tam spędziliśmy około godzinę robiąc zdjęcia, pływając i chillując się na plaży. Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie plaż w południowej części wyspy Panglao. Plaże były bardzo kiepsko oznkowane i troche pobłądziliśmy. Po zobaczeniu kilku słabych plaż w końcu trafiliśmy na Dubay Beach, przepiękną plażę z tukrusową, bardzo ciepłą wodą. Spędziliśmy tam całe popołudnie. Wieczorem wróciliśmy ponownie na dziką, prywatną plażę z dnia poprzedniego, gdzie podziwialiśmy piękny zachód słońca wśród palm, chillując się na kocu i popijając rum z kolą. Warto zaznaczyć, że Filipiny (poza takimi komercyjnymi miejscami jak Alona Beach) są bardzo tanie. Na przykład za 1 litr rumu płaciliśmy ok $4 AUD. Był to więc bardzo częsty gość na naszym stol.









To był już ostatni wieczór na Panglao i Boholu. Następnego dnia rano wybraliśmy się po raz ostatni na Alona Beach, żeby pożegnać się na kilka dni z rajskimi widokami i ruszyliśmy na lotnisko w Tagbilaran. Wracamy do Manili, gdzie mamy spotkać się ze znajomymi i tego samego dnia ruszamy na północ, na słynne tarasy ryżowe w Banaue i Sagada. Ale o tym już w kolejnej części.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bałkany 2024

Malediwy

Dubaj, ZEA

Wodospady Iguazu, Brazylia - Argentyna

Nepal