New Zealand – South Island
Nowa Zelandia, kraina Kiwi i rugby, moje największe marzenie odkąd zacząłem poważnie myśleć o podróżowaniu, w końcu zdobyta! Tygodniowy pobyt na południowej wyspie Nowej Zelandii dobiegł już końca, ale wspomnienia pozostaną na całe życie!
1 lutego, w niedziele, w 10 osobowym składzie
stawiliśmy się na lotnisku w Sydney, aby rozpocząć naszą wielką
przygodę. Skład wyprawy został skompletowany dość spontanicznie i wiele
osób nie znało się ze sobą. W przeważającej większości ekipę stanowili
Polacy, ale mieliśmy też jednego Aussie – Robbiego oraz dziewczynę z
Indonezji – Irmę. Przed nami 7 dni wspólnych przygód na jednym z
najpiękniejszych kawałków lądu na świecie.
O godzinie 17:45, na pokładzie samolotu linii
Southern China dolecieliśmy do Christchurch, drugiego co do wielkości
miasta Nowej Zelandii. Już na lotnisku było wesoło. Najpierw wzięli mnie
na osobistą, jako że przewoziłem sprzęt campingowy i jedzenie.
Odkurzyli mi ładnie namiot, o co wcale nie miałem pretensji, gorzej
jednak było z jedzeniem. Przyczepili się do moich kanapek z szynką,
serem i rzodkiewką. Jako, że nie można przewozić mięsa i roślin, które
mogą przenosić bakterie, zabrali mi szynkę i rzodkiewkę i zostały mi
tylko kanapki z serem. Mieliśmy z tego niezły ubaw.
Następnie udaliśmy się na strefę bezcłową. Tam
zaproponowałem skromnie, żeby wziąć jakąś flaszeczkę na wieczór, dla
integracji. Sprawa szybko wymknęła się spod kontroli, bo wszyscy
podłapali temat i zaczęli wkładać kolejne butelki do koszyka. Ekspedient
ledwo doniósł dwa koszyki alkoholu do kasy. W ten sposób sprawa
alkoholu na cały wyjazd została wyjaśniona. Szczerze mówiąc myślałem, że
nie poradzimy sobie z taką ilością alkoholu – myliłem się.
Uśmiechnięci po udanych zakupach wyszliśmy z lotniska, gdzie czekał na nas bus, który miał nas zawieść na miejsce odbioru samochodów, które wynajęliśmy. Skorzystaliśmy z usług firmy New Zealand Rent A Car, jednak nie byliśmy z nich zadowoleni. Wynajęliśmy bowiem dwa nowe auta, osobówkę i vana. Osobówka była spoko, ale vana dostaliśmy mega starego i jazda nim nie należała do przyjemności. Mieliśmy też dwa incydenty na drodze i całe szczęście, że wykupiliśmy najlepsze ubezpieczenie, bo inaczej ściągnęli by pewnie całą kasę z naszej karty kredytowej. Do tego jeszcze wrócę, tymczasem odebraliśmy samochody i ruszyliśmy w końcu w drogę. Tego wieczora do pokonania mieliśmy ok 300 km, aby dostać się na zachodnią stronę wyspy, do miejscowości Punakaiaki. Przejeżdżaliśmy przez malowniczą przełęcz Arthur’s Pass, niestety pod osłoną nocy, więc umknęło nam kilka pięknych widoków. Niebo tego dnia było jednak bardzo przejrzyste i zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie aby obserwować gwiazdy i to, co udało nam się dojrzeć w blasku księżyca. Trochę zmęczeni dojechaliśmy na camping ok 1 w nocy, jednak nie zamierzaliśmy iść spać. Po rozłożeniu namiotów, a właściwie to już w trakcie rozkładania, otworzyliśmy flaszkę z naszego arsenału i zaczęliśmy świętować to, że w końcu jesteśmy w Nowej Zelandii. Pogoda tej nocy była idealna, siedzieliśmy więc chyba do 5 rano. Nie był to może najlepszy pomysł, bo następny dzień nie należał do najlżejszych, ale kto by się tym wtedy przejmował. Na szczęście, nie musiałem jutro prowadzić.
Uśmiechnięci po udanych zakupach wyszliśmy z lotniska, gdzie czekał na nas bus, który miał nas zawieść na miejsce odbioru samochodów, które wynajęliśmy. Skorzystaliśmy z usług firmy New Zealand Rent A Car, jednak nie byliśmy z nich zadowoleni. Wynajęliśmy bowiem dwa nowe auta, osobówkę i vana. Osobówka była spoko, ale vana dostaliśmy mega starego i jazda nim nie należała do przyjemności. Mieliśmy też dwa incydenty na drodze i całe szczęście, że wykupiliśmy najlepsze ubezpieczenie, bo inaczej ściągnęli by pewnie całą kasę z naszej karty kredytowej. Do tego jeszcze wrócę, tymczasem odebraliśmy samochody i ruszyliśmy w końcu w drogę. Tego wieczora do pokonania mieliśmy ok 300 km, aby dostać się na zachodnią stronę wyspy, do miejscowości Punakaiaki. Przejeżdżaliśmy przez malowniczą przełęcz Arthur’s Pass, niestety pod osłoną nocy, więc umknęło nam kilka pięknych widoków. Niebo tego dnia było jednak bardzo przejrzyste i zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie aby obserwować gwiazdy i to, co udało nam się dojrzeć w blasku księżyca. Trochę zmęczeni dojechaliśmy na camping ok 1 w nocy, jednak nie zamierzaliśmy iść spać. Po rozłożeniu namiotów, a właściwie to już w trakcie rozkładania, otworzyliśmy flaszkę z naszego arsenału i zaczęliśmy świętować to, że w końcu jesteśmy w Nowej Zelandii. Pogoda tej nocy była idealna, siedzieliśmy więc chyba do 5 rano. Nie był to może najlepszy pomysł, bo następny dzień nie należał do najlżejszych, ale kto by się tym wtedy przejmował. Na szczęście, nie musiałem jutro prowadzić.
Rano, niezbyt wcześnie, wstaliśmy z namiotów i
pomijając nasze samopoczucie, ruszyliśmy na pierwszą atrakcję w naszym
planie podróży – Pancake Rocks. Pancake Rocks, czyli Skały Naleśnikowe,
to silnie zerodowane skały wapienne ułożone w warstwy przypominające
naleśniki. Widoki na pewno mogą się podobać, jednak na mnie nie zrobiły
one wielkiego wrażenia, tym bardziej, że towarzyszył mi kac gigant.
Po zwiedzeniu Pancake Rocks ruszyliśmy na południe, w kierunku Franz Joseph Glacier. Camping zabukowaliśmy na Otto/McDonalds Campsite nad jeziorem Mapourika. Zaplanowaliśmy ognisko i wspólne jedzenie, jednak w międzyczasie pogoda się trochę popsuła i zaczął padać deszcz. Dzielnie walczyliśmy, żeby coś z tego ogniska wyszło, niestety natura wygrała. Przemoczeni i sfrustrowani poszliśmy spać.
Tego wieczora poznałem parę backpackerów z Kanady,
którzy przechodzą wszystkie szlaki górskie w Nowej Zelandii. Podróżują
już od 8 miesięcy, a przed nimi drugie tyle na resztę Nowej Zelandii i
Azję Południowo Wschodnią. Zainspirowany ich działaniem, zagłębiłem się
trochę w tematykę hikingu w Nowej Zelandii i muszę przyznać, że jest tam
mnóstwo pięknych szlaków górskich, często wielokilometrowych i
zajmujących tydzień i więcej, aby przejść jeden z nich. My, będąc tam
tydzień, jedynie liznęliśmy Nowej Zelandii i zobaczyliśmy zaledwie
ułamek tego, co ma do zaoferowania. Kto wie, być może jeszcze tam wrócę
na dłużej.
Mieliśmy też pierwszy incydent na drodze. Podczas
parkowania Robbie uderzył w duży kamień i uszkodził zderzak, za co
później zostaliśmy obciążeni finansowo przez ubezpieczalnie. Na
szczęście wykupiliśmy najwyższe ubezpieczenie, więc ta kwota nie była
bardzo wysoka.
Ranek przywitał nas słoneczną pogodą i dopiero wtedy
mogliśmy dostrzec prawdziwe piękno tego miejsca. Od razu rzuciła mi się w
oczy soczysta zieleń dookoła, a także fajny widok na jezioro.
Wysuszyliśmy namioty i ruszyliśmy dalej w trasę. Dojechaliśmy do
miejscowości Franz Joseph skąd zaczynał się szlak na lodowiec Franz
Joseph Glacier. Usiedliśmy w knajpie i zaczęliśmy myśleć, co tutaj
zrobić. Chwilę wcześniej zauważyliśmy baner z informacją o lotach
helikopterem nad lodowcem za $99. Po szybkiej naradzie, wszyscy
zdecydowaliśmy się na ten lot. Zabukowaliśmy więc bilety i ruszyliśmy na
miejsce, skąd mieli nas zabrać na lotnisko. W końcu przyszła nasza
kolej i wznieśliśmy się w powietrze. Lot odbywał się nad lodowcem Fox
Glacier i trwał ok 10 min. Jako, że pierwszy raz leciałem helikopterem,
emocje były duże a widoki jeszcze lepsze. Będąc w powietrzu widzieliśmy
grupki turystów chodzących po lodowcu i trochę żałowałem, że nie jestem
tam na dole. Cena za hiking była jednak za wysoka, poza tym wspinałem
się już z Vitem na lodowiec w Kanadzie, więc jakoś to przebolałe.
Po powrocie na ląd, udaliśmy się z powrotem do Franz
Joseph, gdzie czekał nas ok 2 godzinny szlak pod Franz Joseph Glacier.
Pogoda na szczęście nam dopisała i było rewelacyjnie. Wrażenie zrobiła
na mnie rzeka polodowcowa z porozrzucanymi na brzegu dużymi kawałkami
lodu. Sam lodowiec, choć widziany z dalekiej odległości, prezentował się
również bardzo ciekawie.
Czas szybko zleciał i musieliśmy ruszać dalej w drogę. Punktem docelowym
tego dnia było, oddalone o prawie 300 km jezioro Wanaka, gdzie
zaplanowaliśmy kolejny nocleg na campingu. Droga do Lake Wanaka
prowadziła przez słynną przełęcz Hasst Pass. Piękne widoki nie
opuszczały nas aż do zmroku. Lake Wanaka to bardzo ładne miejsce, pod
warunkiem, że jest ładna pogoda. Niestety ta grała nam na nerwach niemal
przez cały wyjazd. Tej nocy było wietrznie i dość zimno, ranek z kolei
przywitał nas deszczem, więc nie mogę powiedzieć, że to miejsce mnie
urzekło. Ruszyliśmy dalej w drogę. Przed nami Queenstown i to, na co
czwórka z naszego składu – Magda, Piotrek, Robbie i ja, czekaliśmy od
początku wyjazdu – Nevis Bungy Jumping! Mieliśmy zabukowany skok na
12:40 i myślałem, że spokojnie się wyrobimy, jednak po raz kolejny
okazało się, że nie jest to takie proste z 10 osobową ekipą. Oczywiście
nie zdążyliśmy i musieliśmy zapłacić $50 od osoby, za przebukowanie
skoku na późniejszą godzinę. To jednak nie było ważne. Najważniejsze, że
po dotarciu do Queenstown pogoda się poprawiła i słońce towarzyszyło
nam przez całe popołudnie. Mega podekscytowani, a niektórzy wręcz
przerażeni (Robbie :D) wsiedliśmy do busa, który zabrał nas w ok 40 min
podróż do miejsca, w którym znajdowało się Nevis Bungy. Nevis Bungy to
najwyższe w Nowej Zelandii, 134 metrowe bungy wgłąb kanionu Nevis River.
Po dotarciu na miejsce emocje jeszcze wzrosły. Już tylko kilka chwil
dzieliło nas od skoku, dla niektórych bez wątpienia – skoku życia. Po
założeniu harnessów, ponownym zważeniu i kilku instrukcjach wsiedliśmy
do małej gondoli, która zabrała nas do tej głównej gondoli, zawieszonej
nad kanionem. Gdy dojechaliśmy na miejsce, usłyszeliśmy głośną muzykę
dobiegającą ze środka gondoli. W środku panowała bardzo chilloutowa
atmosfera, świetna muzyka, wyluzowani członkowie obsługi, co sprzyjało
zmniejszeniu stresu u skoczków. A co jeśli chodzi o sam skok? Myślę, że
słowa nie potrafią oddać emocji towarzyszących skokowi, to po prostu
trzeba przeżyć. Zdecydowanie polecam każdemu skok na bungy – im wyżej,
tym lepie.
Po wykonaniu skoków przez wszystkich śmiałków, wsiedliśmy do busa i
wróciliśmy z powrotem do Queenstown. Było już dość późno, a znów czekała
nas długa podróż, więc na zwiedzenie miasta poświęciliśmy tylko ok 2h. W
tym czasie poszliśmy na słynne w całej Nowej Zelandii burgery do
Fergburger. Następnie przeszliśmy się po miasteczku, które jest bardzo
klimatyczne, otoczone z każdej strony górami, będące głównym ośrodkiem
narciarskim w kraju. Niestety czas nas gonił i musieliśmy ruszać dalej w
drogę. Przed nami znów ok 300 km do Milford Sound, głównego ośrodka w
Fiordland National Park, gdzie na jutro mieliśmy zaplanowany rejs
statkiem po przepięknej zatoce Milford Sound. Nocleg zarezerwowaliśmy
już wcześniej w Milford Sound Lodge. Niestety, jak tylko wjechaliśmy do
Parku Narodowego Fiordland, pogoda się załamała i zaczął padać deszcz,
który towarzyszył nam przez cały nasz pobyt w krainie fiordów. Mimo złej
pogody, zdecydowaliśmy się na rejs po zatoce. Wybraliśmy firmę Juicy
Cruise, która poranny rejs o godz 9:15 oferuje w cenie $45, co było
najtańszą opcją. Zrobiliśmy to trochę z konieczności, bo już tyle
przejechaliśmy aby zobaczyć te fiordy, jednak w taką pogodę nie warto
było płynąć w rejs. Co prawda, podczas deszczu uaktywniają się liczne
wodospady, co wygląda ciekawie, jednak nieustający deszcz i słaba
widoczność odbierały chęci na wychodzenie na pokład promu i robienie
zdjęć.
Mega zawiedzeni wróciliśmy do samochodów i ruszyliśmy
w drogę. Trasa do Milford Sound prowadziła przez bardzo trudny odcinek w
górach, gdzie najpierw wspinaliśmy się na szczyt jednej z gór, która w
końcowym odcinku została przebita przez długi na ponad 1,2 km Homer
Tunnel, a następnie równie stromy zjazd. Na tym odcinku mieliśmy dwie
przygody. Najpierw, złapaliśmy gumę i musieliśmy w deszczu zmienić koło,
a później, gdy wspięliśmy się na szczyt góry, na drodze pojawił się…
śnieg. Najbardziej z tego faktu ucieszyła się Irma, która pierwszy raz w
życiu zobaczyła i dotknęła śnieg. Przebiliśmy się przez góry i
ruszyliśmy dalej na wschód. Tego dnia mieliśmy do pokonania 500 km, do
Dunedin. Tym samym pożegnaliśmy się z zachodnim wybrzeżem i wróciliśmy z
powrotem na wschód. Przez całą drogę padał deszcz, a także połowę
następnego dnia, więc nie mieliśmy zbyt dużej frajdy ze zwiedzania.
W Dunedin zatrzymaliśmy się w hostelu backpackerskim i
pierwszy raz mieliśmy łóżko. Po tylu nocach w namiocie człowiek
docenia taki luksus jak łóżko, kuchnie czy ciepły prysznic. Takie
hostele sprzyjają też nowym znajomościom. Każdy z turystów, jakich
poznałem w Nowej Zelandii, miał bardzo ciekawą historię. Większość
backpackerów, którzy dotarli do Nowej Zelandii, ma za sobą już spory
kawałek świata i niesamowity bagaż doświadczeń i ciekawych historii.
Bardzo lubię poznawać takich ludzi, słuchać ich opowieści i szukać
inspiracji do kolejnych przygód.
Następnego dnia zwiedziliśmy na szybko Dunedin, jako
że pogoda wciąż nas nie rozpieszczała. Z ciekawostek, warto wspomnieć,
że w Dunedin znajduje się najbardziej strona ulica na świecie, Baldwin
Street. Wcześniej myślałem, że najbardziej stroma ulica znajduje się w
San Francisco, a tu proszę, niespodzianka. Wspięliśmy się na górę, co
nie było takie proste, a następnie próbowaliśmy wyjechać pod nią autem,
ale to już się nie udało, gdyż było za ślisko i stanęliśmy w połowie
góry. Dunedin na jeszcze kilka atrakcji, ale w deszczu nie chciało nam
się ich zwiedzać, więc ruszyliśmy dalej. Cały czas padało, więc
jechaliśmy przed siebie, nie myśląc o atrakcjach turystycznych. I tak
przejechaliśmy Moeraki Boulders. Opamiętaliśmy się dopiero w Oamaru, ale
już nie chciało nam się wracać, przede wszystkim ze względu na pogodę. W
Oamaru zatrzymaliśmy się na dłużej, bo można tam zobaczyć pingwiny.
Poczekaliśmy więc do wieczora, kiedy to pingwiny wracają na brzeg.
Najpierw pojechaliśmy na jedną z plaż, gdzie mogliśmy zobaczyć Yellow
Pinguins. Punkt widokowy znajdował się jednak w dużej odległości od
plaży i pingwiny były ledwo widoczne. Inną atrakcją są Blue Pinguins,
najmniejsze pingwiny na świecie, które dużymi stadami wracają na brzeg i
zobaczenie ich jest 100% pewne, ale za to płatne. Tutaj podzieliliśmy
się na dwie grupy. Część pojechała dalej w trasę, na camping nad Lake
Pukaki, druga część została w Oamaru na nocleg w motelu. Ze względu na
problemy logistyczne postanowiłem zostać w Oamaru, po części, aby
zobaczyć Blue Pinguins, a po części, aby zabrać drugą część grupy
następnego dnia w góry, gdzie czekał nas przepiękny szlak Hooker Valley
Track i jak się okazało, najlepszy dzień tripa.
Tak więc, korzystając z okazji, wybrałem się z Magdą na obserwację pingwinów. Tego dnia na brzeg wróciło ponad 150 pingwinów i mogliśmy je obserwować z bardzo bliskiej odległości. Niestety nie można było robić zdjęć. Oczywiście ja kilka zrobiłem, ale jako, że robiłem je z ukrycia, jakość pozostawia wiele do życzenia.
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy w
trasę, gdyż czekało nas prawie 200 km do Mt Cook Village, skąd zaczynał
się słynny Hooker Valley Track, szlak pod najwyższą górę Nowej Zelandii –
Mt Cook. Gdy dojechaliśmy nad jezioro Pukaki, gdzie druga część ekipy
nocowała na campingu, zacząłem trochę żałować, że nie pojechałem z nimi.
Lake Pukaki to najbardziej turkusowe jezioro jakie w życiu widziałem.
Piękne jezioro w towarzystwie Mt Cook na horyzoncie, tworzyły
spektakularny widok. Pogoda też była super, ciepło, słonecznie, idealnie
na hiking pod Mt Cook. Na szlaku spędziliśmy całe popołudnie, robiąc
setki zdjęć, każde ujęcie było magiczne i niepowtarzalne. Hooker Valley
Track to zdecydowanie najlepszy szlak górski, na jakim do tej pory
byłem. Szlak kończy się nad Tasman Lake, powstałym z topniejącego
powyżej lodowca Tasman Glacier, przylegającym do Mt Cook. Jezioro z
wielkimi, pływającymi fragmentami lodowca, a także otaczające je
lodowiec i góry, zrobiły na mnie duże wrażenie. Byliśmy też świadkami
sytuacji, gdy spory fragment lodu odłamał się z lodowca i z hukiem wpadł
do jeziora. Odpoczęliśmy chwilę nad jeziorem, po czym udaliśmy się w
drogę powrotną. Widoki nieustannie nas zachwycały i droga powrotna
również była bardzo przyjemna. Po powrocie na parking i krótkim
odpoczynku udaliśmy się na jeszcze jeden krótki szlak na Kea Point, skąd
widać Mueller Glacier, jednak ten widok nie zrobił wielkiego wrażenia.
Przygoda z górami dobiegła końca. Późnym popołudniem
wyruszyliśmy w ostatnią długą trasę, z powrotem do Christchurch. Tym
samym zrobiliśmy 2600 km loopa po południowej wyspie Nowej Zelandii. Na
nocleg zatrzymaliśmy się w hostelu JailHouse Accommodation, zrobionym ze
starego więzienia. Bardzo oryginalna koncepcja hostelu.
Rano wybraliśmy się na zwiedzanie Christchurch.
Miasto zostało dość mocno zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi w 2010 i
2011 roku. Do tej pory ślady zniszczeń są widoczne w mieście. Poza tym w
Christchurch nie ma nic ciekawego, więc poszwendaliśmy się kilka godzin
i udaliśmy się do wypożyczalni, żeby oddać samochód. Następnie udaliśmy
się na lotnisko, sprawnie przeszliśmy odprawę, zrobiliśmy jeszcze
zakupy na bezcłówce i o godz 19:40 opuściliśmy Nową Zelandię.
Tym sposobem tygodniowa przygoda w Nowej Zelandii dobiegła końca.
Tydzień to zdecydowanie za mało na tak piękny kraj i doskonale o tym
wiedziałem jeszcze przed wylotem z Sydney. Mimo to udało się zobaczyć
spory kawałek południowej wyspy i poza tymi kilkoma deszczowymi dniami,
Nowa Zelandia zrobiła na mnie ogromne wrażenie i na długo pozostanie w
mojej pamięci. Kolejna pozycja z mojej „bucket list” odfajkowana. Cheers.
Komentarze
Prześlij komentarz