Jordania
Nie zwalniamy tempa i niespełna miesiąc po odwiedzeniu Barcelony, ruszamy na kolejnego tripa. Tym razem lecimy do Jordanii. Na ten wyjazd złożyło się kilka czynników. Wiedzieliśmy, że chcemy gdzieś pojechać w marcu, bo mieliśmy możliwość zostawienia Natalki z teściową. Opcji było kilka, ale nagle, znienacka pojawiła się Jordania. Kraj ten od 1 marca zniósł wymóg podwójnych testów, przed i po przylocie do Jordanii. Ponadto Ryanair zrobił promkę na loty w marcu i bilety z Krakowa do Ammanu kosztowały około 160 zł. Poza tym, a może przede wszystkim, Jordania była bardzo wysoko na naszej liście krajów, które koniecznie chcemy odwiedzić. Nie zastanawiając się długo, zabukowaliśmy bilety na loty 7-14 marca.
Plan na Jordanię był bardzo intensywny, gdyż jest tam naprawdę sporo do zobaczenia. Po przylocie do Ammanu od razu wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy na południe, do Wadi Rum. Tam czekał już na nas beduin - Eid, który zabrał nas na swój camp. Camp znajdował się na środku pustyni, otoczony skałami i czerwonym piaskiem. Zjedliśmy lokalną kolację, popijaliśmy beduińską herbatę, a nawet zapaliliśmy z Eidem hasz. 😁 Wieczór upłynął nam na ciekawej rozmowie i poznawaniu kultury beduinów. Już na wstępie dało się odczuć, jak przyjaźni i gościnni są jordańczycy. To przekonanie nie opuściło nas do samego końca podróży. Na każdym kroku spotykaliśmy się z niesamowitą serdecznością lokalsów.
Rano zjedliśmy śniadanie przygotowane przez gospodarzy, pochillowaliśmy chwilę na campie i na okolicznych skałach, a następnie ruszyliśmy na całodniowe jeep safari po pustyni Wadi Rum. Naszym prywatnym kierowcą i przewodnikiem był Eid, a na wycieczkę wybraliśmy się jego wysłużoną Toyotą. Jak się później okazało, 3/4 wszystkich samochodów w Wadi Rum to właśnie Toyoty. Jeździliśmy od atrakcji do atrakcji, na pace pick-upa, na dachu, a nawet samemu kierując jeepem. Eid był świetnym przewodnikiem, a przede wszystkich super człowiekiem, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Po południu Eid urządził nam piknik pod jedną ze skał, na totalnym pustkowiu, gdzie przez ponad godzinę nie widzieliśmy ani jednego turysty. Klimat wyjątkowy. Mimo, że przez większość dnia niebo było zachmurzone i brakowało światła, to piękno pustyni i atmosfera, jaką mieliśmy przez cały dzień sprawiły, że był to wyjątkowy czas i na długo go zapamiętamy.
Wieczorem wróciliśmy do wioski, wróciliśmy do naszego samochodu i ruszyliśmy w godzinną podróż na samo południe, do Aqaby, nad Morzem Czerwonym. Na następny dzień czekała nas kolejna dawka emocji - nurkowanie na rafie koralowej. Dla Marty był to pierwszy raz pod wodą, więc bardzo się stresowała już na kilka dni przed nurkowaniem. Wzięliśmy intro dive dla Marty, na głębokości ok. 8 metrów, ja natomiast zrobiłem 3 nurkowania. Pierwsze zejście zrobiliśmy razem, na rafie Rainbow Reef, jednak Marta była w takim szoku, że nawet nie wiedziała, że jestem obok. 😂 Ja też miałem sporą przerwę od nurkowania, więc była to dobra rozgrzewka przed kolejnymi zejściami. Drugie nurkowanie to dopiero były emocje. Popłynęliśmy na Cedar Pride - wrak okrętu o długości 74 metrów! Pierwszy raz nurkowałem na wraku i było to niesamowite doświadczenie. Poczułem się zupełnie, jakbym eksplorował Titanica. 😅 Wrak zrobił na mnie ogromne wrażenie. Trzecie nurkowanie odbyło się w większej grupie i popłynęliśmy do Japanese Garden, na piękną i kolorową rafę koralową. Po skończeniu nurkowania wróciliśmy do Aqaby, pokręciliśmy się jeszcze po mieście, zrobiliśmy zakupy przypraw na lokalnym targu i już po zmroku ruszyliśmy w dwugodzinną drogę do Wadi Musa. Po zjechaniu z autostrady warunki zrobiły się bardzo trudne i widoczność spadła do kilku metrów, a droga prowadziła przez górzyste tereny. Na szczęście, mimo zmęczenia, dotarliśmy bezpiecznie do celu i wyczerpani poszliśmy spać.
Długo jednak nie pospaliśmy, bo budzik zadzwonił już o 5:30. Przed nami kolejny, chyba najbardziej emocjonujący, a jednocześnie najbardziej wyczerpujący dzień. Ruszamy na zwiedzanie Petry - jednego z siedmiu cudów świata! Jest to już piąty cud świata na mojej liście (czwarty Marty) i z czystym sumieniem umieszczamy Petrę na drugim miejscu, tuż za Machu Picchu. Petra zrobiła na nas ogromne wrażenie. Szlak zaczyna się od pięknego kanionu, na którego końcu znajduje się Skarbiec - główna atrakcja Petry. To jednak dopiero początek emocji. Wspinamy się na punkt widokowy, z którego podziwiamy Skarbiec z innej perspektywy. Następnie ruszamy w kierunku miasta. Mijamy Teatr i odbijamy na zielony szlak na szczyt góry, na której znajduje się kolejny punkt widokowy na Skarbiec. Po drodze mijamy wiele grobowców i innych budowli wykutych w skałach. Następnie wracamy do miasta, w którym czujemy się, jakby czas zatrzymał się 2000 lat temu. Beduini jeżdżący na wielbłądach i osłach, do tego stosunkowo niewielka liczba turystów, która nie zaburza tak bardzo tego klimatu. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Ruszamy dalej, bo to nie koniec emocji. Na końcu szlaku znajduje się jeszcze jedna wielka atrakcja - Monastery, wykuty w skale klasztor. Robi na nas równie wielkie wrażenie co Skarbiec. Tam spędzamy ponad godzinę siedząc na skale i wpatrując się w tą niezwykłą budowlę. Po odwiedzeniu jeszcze pobliskich punktów widokowych, ruszamy w drogę powrotną, tą samą trasą, więc mamy okazję raz jeszcze podziwiać wszystkie te atrakcje. Tego dnia zrobiliśmy dokładnie 25 km na nogach, od 6:30 do 17:30.
Następnego dnia musieliśmy odpocząć, więc plan był bardzo luźny. Musieliśmy jedynie przejechać godzinę drogi do Wadi Dana i tam ewentualnie wybrać się na jakiś krótki spacer. Dana Village to malutka wioska położona w rezerwacie przyrody. Jest tu kilka ciekawych szlaków. Pogoda jednak się popsuła i wiał bardzo silny wiatr, uniemożliwiający jakiekolwiek wędrówki. Spędziliśmy więc całe popołudnie w hotelu, odpoczywając i poznając innych turystów.
Kolejny dzień to dalszy ciąg brzydkiej pogody. Na ten dzień mieliśmy zaplanowany przejazd King's Highway do Madaby. Po drodze mieliśmy zatrzymywać się na punktach widokowych i podziwiać widoki. Przy padającym deszczy średnia to jednak przyjemność. Zatrzymaliśmy się w Karak, aby zwiedzić tamtejszy zamek, jednak zrezygnowaliśmy po pięciu minutach, bo było mega zimno. Zdecydowaliśmy więc odbić z Autostrady Królewskiej na zachód, w stronę Morza Martwego i przejechać całe jego zachodnie wybrzeże. Była to dobra decyzja, bo nad morzem temperatura była o ponad 10 stopni wyższa, niż w Karak. A to z powodu różnicy wzniesień. Przypomnę tylko, że Morze Martwe znajduje się na wysokości -423 m.n.p.m. co czyni je największą depresją na świecie, a samo morze najbardziej zasolonym. Darowaliśmy sobie jednak kąpiel, gdyż już ją odhaczyliśmy po stronie Izraela. Na uwagę zasługuje jeszcze bardzo ciekawy szlak w okolicy - Wadi Mujib, który prowadzi w górę rzeki przez kanion. Niestety, ze względu na powodzie błyskawiczne (flash floods) szlak otwarty jest jedynie od kwietnia do października.
Morze Martwe mieliśmy w planie na kolejny dzień, ale skoro zrobiliśmy je wcześniej, musieliśmy coś wymyślić na szybko. W Madabie nie ma nic ciekawego, więc trochę na zasadzie zapchajdziury wybraliśmy się do Jarash na zwiedzanie ruin starożytnego miasta rzymskiego. Jest to podobno najlepiej na świecie zachowane miasto rzymskie z okresu starożytności. Szczerze mówiąc, nie zrobiło na nas większego wrażenia, ale lepsze to, niż siedzenie cały dzień w Madabie.
To był już ostatni dzień w Jordanie. Następnego dnia rano ruszyliśmy na lotnisko, oddaliśmy samochód i około 13 wylecieliśmy z powrotem do Polski. Jordania zrobiła na nas mega wrażenie. Poza piękną naturą i ilością atrakcji turystycznych, największe wrażenie zrobili na nas ludzie. Na każdym kroku otrzymywaliśmy od nich pomoc, uśmiech i życzliwość. W kategorii "Ludzie" Jordania plasuje się w czołówce krajów, jakie odwiedziłem. Jest to jednocześnie kraj bardzo bezpieczny do podróżowania i zdecydowanie warty zobaczenia.
Czytaj dalej: Norwegia |
Wróć do: Barcelona, Hiszpania |
Komentarze
Prześlij komentarz