Cancún, Mexico
Po roku pracy w Kanadzie nadszedł długo oczekiwany moment – rozpoczęliśmy North America Trip. Na pierwszy ogień poszedł Meksyk. Naszą destynacją była miejscowość Cancún, chyba najbardziej popularny meksykański kurort. Wiele pozytywnych opinii słyszeliśmy o tym miejscu, gdyż jest ono bardzo spopularyzowane i nagłośnione. Teraz mamy swój własny pogląd na ten temat, ale do tego wrócę za chwilę.
17 Marca, samolotem linii Air Canada
pokonaliśmy trasę Edmonton – Toronto – Cancún. Lot zajął nam ok 12h i o 7
wieczorem byliśmy na miejscu. Wyjeżdżając z Edmonton było -17 oC, Cancún przywitało nas ok 25 oC. Różnica ponad 40 oC dała się mocno odczuć, tym bardziej, że przez ostatnie 6 miesięcy przebywaliśmy w temperaturze poniżej 0 oC.
Powietrze w Meksyku jest bardzo wilgotne i początkowo aż ciężko się
oddychało. Musieliśmy jednak szybko się zaaklimatyzować, aby móc
rozpocząć zwiedzanie Meksyku.
Na pierwsze 3 dni zatrzymaliśmy się u
Lucy, sympatycznej dziewczyny z Couchsurfingu. Wieczór spędziliśmy na
wspólnym poznawaniu się przy piwku. Następnego dnia udaliśmy się w końcu
na plażę, na słynną Zona Hotelara. Widok białego piasku, turkusowej
wody, niekończącego się pasma hoteli zrobił bardzo pozytywne, pierwsze
wrażenie. Szybko jednak zauważyliśmy, że czegoś tu brakuje.
Przyjechaliśmy na Spring Break.. to ja się pytam – gdzie są te
dziewczyny?? Plaże były niemal puste, poza fragmentami, gdzie
wylegiwali się lokalni mieszkańcy. Dopiero później zdaliśmy sobie
sprawę, czemu Ci wszyscy ludzie chowają się przed słońcem. Opalaliśmy
się może z 3 godziny, korzystając z olejków z filtrem takim, jaki
zazwyczaj używałem w Polsce, a nawet większym. Jak się okazało, na
Karaiby jest to nic. Po tych kilku godzinach słońce niemiłosiernie nas
spaliło i przez następne kilka dni musieliśmy rozsądnie wybierać miejsca
na plaży (czyt. miejsca w cieniu).
W kolejny dzień Lucy miała dzień wolny, więc razem wybraliśmy się na
Isla Blanca. Na szczęście tego dnia nie było aż tak gorąco, siedzieliśmy
więc całe popołudnie na plaży, oczywiście pod parasolkami, popijając
lokalne piwko i jedząc owoce morza. Pierwszy raz miałem okazję spróbować
ośmiornice (nie polecam ). Odwiedziliśmy również ruiny Majów w El
Meco.
Następnego dnia wypożyczyliśmy samochód i
udaliśmy się na 4 dni do Playa del Carmen. Przed wyjazdem do Meksyku
dużo czytałem o tym, że wypożyczalnie samochodów lubią oszukiwać
turystów, podobnie na stacjach benzynowych, więc miałem pewne obawy, jak
to będzie w naszym przypadku. Wybraliśmy jednak wypożyczalnię Avis,
jedyną o której wyczytałem same pozytywne opinie. Jak się później
okazało, wszystko przebiegło sprawnie i bezproblemowo. Dostaliśmy
fajnego, dużego i wygodnego Chevroleta Cruze.
Udaliśmy się więc na zwiedzanie półwyspu
Yukatan, który ma wiele ciekawych miejsc do zaoferowania. Po
przyjeździe do Playa del Carmen od razu polubiliśmy to miejsce, dużo
bardziej niż Cancún. Playa del Carmen to małe i klimatyczne miasteczko, z
promenadą i niezliczonymi pubami i restauracjami. Tam z kolei
zatrzymaliśmy się u kolejnej Lucy, która mieszkała razem z przyjaciółką
Gianną. Dziewczyny długo jednak pracowały, a my mieliśmy dość napięty
grafik, więc przez pierwsze 2 dni nie było nawet czasu lepiej się
poznać. Dopiero ostatnie 2 noce trochę poimprezowaliśmy, a w ostatnią
noc nawet więcej niż trochę, bo z imprezy wróciłem o 8 rano i nie było
czasu na sen, bo jechaliśmy zwiedzać kolejne miejsca.
Tak więc, drugiego dnia pobytu w Playa del Carmen, wcześnie rano
udaliśmy się do miejscowości Akumal, którą polecił mi jeden z
couchsurferów. Mianowicie, rano, do ok godziny 10, zanim pojawia się
tłumy turystów, można popływać tam z wielkimi żółwiami oraz …
płaszczkami! Wrażenia były niesamowite. Po kilku godzinach pojawiło się
mnóstwo amatorów snorkelingu i spłoszyło wszystkie żółwie daleko od
brzegu. Poleżeliśmy więc jeszcze chwilę na plaży, która, swoją drogą,
była bardzo ładna i udaliśmy się na cenote Dos Ojos – jedną z
najpopularniejszych w całym Meksyku. Cenote jest to coś w rodzaju
naturalnej studni utworzonej w skale wapiennej. Półwysep Yukatan posiada
około 7000 takich cenote. Widoki pod wodą w Dos Ojos były świetne,
zupełnie jak z filmów National Geographic. A tak właściwie, to fragment
filmu Życie Oceanów 3D dla IMAX był kręcony właście w tej cenote.
Pełni wrażeń wróciliśmy na wieczór do Playa del Carmen, a wieczorem
wyskoczyłem z dziewczynami do pubu i w końcu mieliśmy okazję lepiej się
poznać. Poszliśmy spać ok 3 w nocy, by wcześnie rano wstać i wybrać się
na kolejną przygodę. Tego dnia zwiedziliśmy piramidy Majów w Coba
(jedyne piramidy na które można się wspinać), a po południu wybraliśmy
się do Tulum. Piramidy zrobiły niezłe wrażenie, szczególnie ta
największa, ponad 40 metrowa, na którą wspinaczna była nie lada
wyzwaniem dla wielu turystów, a my mieliśmy z tego kupę śmiechu. To
jednak, co zobaczyłem w Tulum, dla mnie osobiście było najlepszym
miejscem w Meksyku, jakie odwiedziłem. Turkusowa woda, przepiękne plaże,
z powyginanymi palmami, a pomiędzy nimi niezwykle klimatyczne domki.
Widoki jak z okładek przewodników, typowy obraz Karaibów. Dla mnie to
miejsce jest przepiękne i ogromnie żałuję, że nie mogłem spędzić tam
więcej czasu. Zostaliśmy tam do zachodu słońca i po zmroku udaliśmy się z
powrotem do Playa del Carmen. Wieczorem poszliśmy jeszcze na imprezę,
która przeciągnęła się do 8 rano.
Rano zabraliśmy tylko nasze rzeczy i opuściliśmy Playa del Carmen. Tego
dnia udaliśmy się do Chichén Itzá, najsłynniejszej piramidy Majów w
Meksyku, uznawanej za jeden z 7 cudów świata. Gdyby nie fakt, że już
wcześniej słyszałem, że jest to mocno przesadzone, czułbym się
rozczarowany. Jednak nie spodziewałem się fajerwerków i rzeczywiście ich
nie dostałem. Piramida, fakt, robi wrażenie, ale żeby od razu cud
świata.. niee. Ma to, wiadomo, podłoże historyczne, ale jako, że nie
jestem wielkim fanem historii Majów, była to dla mnie, po prostu,
kolejna piramida. Po Chichén Itzá udaliśmy się do kolejnej, bardzo
popularnej cenote – Ik Kil. Tam chwile popływaliśmy, poskakaliśmy do
wody ze skał i nacieszyliśmy się bardzo ładnymi widokami. Dużo większe
wrażenie zrobiła na mnie jednak Dos Ojos, ze względu na niesamowity,
podwodny świat.
Następnie udaliśmy się w drogę powrotną do Cancún, na ostatnie kilka
dni. Tym razem zatrzymaliśmy się w hotelu, gdyż chcieliśmy w końcu
poimprezować i poczuć prawdziwy klimat Spring Break. Muszę przyznać,
imprezy w Cancún są bardzo fajne, jednak więcej w nich performance niż
samej zabawy.
Pogoda przez ostatnie dni nas nie rozpieszczała, niebo często było
zachmurzone i czasami padało. Wybraliśmy się jedynie na Isla Mujeres,
gdzie wypożyczyliśmy rowery i objechaliśmy wyspę dookoła.
I tak minął nam 1,5 tygodniowy pobyt w Meksyku. Czas na którkie podsumowanie:
Po pierwsze, ludzie przestrzegali nas,
jaki to Meksyk jest niebezpieczny, żeby nie opuszczać samotnie strefy
hotelowej itd. My natomiast cały nasz pobyt spędziliśmy z lokalnymi
ludźmi i ani przez moment nie czuliśmy się zagrożeni.
Cancún jest skomercjalizowany i mocno
przereklamowany. Właściwie, Cancún trzeba podzielić na dwie części –
strefę hotelową i downtown. Downtown nie ma nic do zaoferowania, strefa
hotelowa jest dla bogatych i leniwych turystów. Plaże też, na dłuższą
metę, nie robią takiego wrażenia.
Jeżeli ktokolwiek chce wybrać się do Meksyku, zdecydowanie bardziej polecam Playa del Carmen lub Tulum.
Przyjeżdżając do Meksyku, koniecznie
stosujcie olejki z filtrami co najmniej >50. Nie popełnijcie tego
samego błędu co my hehe.
Połowa wszystkich samochodów w Cancún to
taksówki. Na każdym kroku zaczepiają i oferują taxi. Bądz, co bądz,
taksówkarze są bardzo pozytywni i kilka razy mieliśmy z nimi niezłą bekę.
Ogólne wrażenia z Meksyku są jak
najbardziej pozytywne, mili ludzie, piękne widoki, jest bezpiecznie, bez
większego problemu można dogadać się po angielsku, jak najbardziej
więc, polecam do odwiedzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz