Fiji cz.1
Bula! To słowo nie może wyjść z mojej głowy, odkąd postawiłem pierwszy krok na Fiji. Bula oznacza po prostu „Witaj”, jednak sposób, w jaki wypowiada je każdy napotkany fidżyjczyk, z szerokim uśmiechem na twarzy, pomimo, że widzi cię pierwszy raz w życiu, sprawia, że czujesz się jak w domu. Za nami 10 dni na rajskich wyspach Fiji. Ciężko było opuszczać ten przepiękny kraj i wspaniałych ludzi, ciężko jest wrócić do rzeczywistości, jeszcze trudniej będzie o nim zapomnieć. Zapraszam na relacje.
W piątek 7 sierpnia o godz 8:50 wsiedliśmy na pokład
samolotu linii EasyJet i wyruszyliśmy w 5h podróż z Sydney do Nadi,
Fiji. Sam pomysł wyjazdu wyszedł od Alicji i to ona była głównym
organizatorem. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że dopięliśmy ten
wyjazd idealnie, mieliśmy też sporo szczęścia, przez co wykorzystaliśmy w
pełni czas spędzony na wyspach Fiji.
Będąc jeszcze na lotnisku w Sydney od razu udaliśmy
się na strefę bezcłową. Wiedzieliśmy, że w resortach można mieć swój
alkohol, a w barach jest mega drogo. Zrobiliśmy więc zapasy. Wybór padł
na grejfrutową Finlandję i Jacka Danielsa. Będąc już na wyspach wiele
osób pukało się w głowę, czemu nie wpadli na ten sam pomysł I nie
zaopatrzyli się wcześniej w alkohol.
Do Nadi przylecieliśmy ok 17:00, więc pierwszą noc
musieliśmy spędzić na głównej wyspie – Viti Levu. Wybraliśmy Oasis Palms
Hotel. Dzięki Expedii zabukowaliśmy go śmiesznie tanio a hotel był
rewelacyjny. Darmowy pick up z lotniska, darmowe welcome drinki, basen i
jacuzzi pod palmami, śniadanie w cenie pokoju, i to wszystko za $46 AUD
za 2 osoby. Cały wieczór spędziliśmy relaksując się w jacuzzi, pijąc
drinki i słuchając lokalnej muzyki na żywo. To był nasz pierwszy kontakt
z lokalną kulturą i w ogóle z lokalnymi ludźmi. Wszyscy Ci ludzi byli
niezwykle mili, uśmiechnięci i pomocni. Szczerze mówiąc, byłem lekko
podejrzliwy, bo ta ich uprzejmość i pomoc była wręcz nierealna. Byłem
pewny, że za chwile nas okradną albo doliczą mega tip do rachunku za
pokój. Jak się okazało, Ci ludzie są po prostu z natury uprzejmi i
niezwykle przyjaźni. To również sprawiało, że pobyt na Fiji mijał w
cudownej atmosferze.
Następnego dnia rano przyjechał po nas autobus i
zabrał nas do Portu Denarau, skąd wyruszyliśmy w 7 dniowy rejs po
rajskich wyspach Fiji. Kupiliśmy “Bula Pass” na nieograniczone przejazdy
promem. Nasz wybór padł na 3 wyspy.
Najbardziej turystyczna część Fiji to dwa archipelagi
wysp, położone na zachód od głównej wyspy – Viti Levu. Pierwszy z
archipelagów to Mamanuca Islands, malutkie i płaskie wyspy na południu,
oraz Yasawa Islands, większe i bardziej górzyste wyspy na północy.
Yasawas uchodzą za dużo bardziej atrakcyjne i popularne. Oba te
archipelagi rożnią się między sobą i każdy ma do zaoferowania coś
innego. Chcieliśmy spróbować wszystkiego, dlatego postanowiliśmy
zatrzymać się choć na jedną noc na którejś z wysp Mamanucas. Zachęceni
nazwą wybraliśmy Bounty Island.
Podróż z Portu Denarau na Bounty zajęła nam ok 35
min. Po dotarciu na wyspę obsługa resortu przywitała nas śpiewem i
welcome drinkami. Od razu można było poczuć tę chillową atmosferę
panującą w resorcie. Wszyscy pozytywnie nastawieni, uśmiechnięci i
bynajmniej nigdzie się nie śpieszący. Życie na Fiji płynie w tempie
“Fiji Time”, czyli no hurry no worry :) Po zakwaterowaniu w pokoju
wybraliśmy się na zwiedzanie wyspy. Poza resortem na wyspie jest tylko
piasek i palmy. Wyspa jest tak mała, że obejście jej zajęło nam
spokojnym krokiem 30 min. Pogoda również dopisywała, widoki były więc
bardzo ładne. Wiedzieliśmy, że to dopiero początek naszej przygody,
najlepsze dopiero przed nami, ale i tak byliśmy pod dużym wrażeniem tego
rajskiego klimatu panującego na Bounty. Cały dzień upłynął nam na
spacerowaniu po wyspie, chillowaniu się na basenie i snorkellingu na
rafie koralowej otaczającej wyspę. Po kolacji obsługa przygotowała kilka
atrakcji dla gości, między innymi fire show oraz “kava ceremony”.
Co to jest “kava”? Jest to tradycyjny napój fidżyjski
zrobiony z wody i sproszkowanych korzeni specjalnej rośliny. Ceremonia
picia kavy ma bardzo ważne, rytualne znaczenie dla lokalnych ludzi.
Towarzyszy ona każdemu świętu, każdej ważnej uroczystości w ich życiu.
Wzięliśmy udział w tej ceremonii, dzięki czemu mieliśmy okazję
dowiedzieć się więcej o fidżyjskiej kulturze oraz spróbować samej kavy.
Nie smakuje ona zbyt dobrze, ale sam rytuał jej picia bardzo nam się
spodobał.
Następnego dnia rano wstaliśmy na śniadanie i
przygotowaliśmy się do wyjazdu na kolejną wyspę. Warto zaznaczyć, że
jedzenie na Bounty było wyśmienite, najlepsze spośród trzech wysp, jakie
odwiedziliśmy.
O godz 10 przyszło nam pożegnać się z Bounty Island.
Wsiedliśmy na pokład promu i udaliśmy się na sam koniec archipelagu
Yasawas, ostatni przystanek promu Awesome Fiji – Blue Lagoon. Po drodze
minęliśmy wszystkie resorty i przepiękne wyspy Yasawas. Widząc uśmiech
na twarzach ludzi wsiadających na pokład promu z kolejnych resortów,
wiedzieliśmy, że czeka nas wspaniały czas. Widoki z pokładu promu
zapierały dech w piersi. Po ponad 4h dopłynęliśmy w końcu do ostatniego
przystanku – Blue Lagoon. Stąd, małymi łódkami, turysci zostali
rozwiezieni do 4 różnych resortów w okolicy. Nasz wybór padł na Orsmans
Bay Resort na wyspie Nakula. Wybraliśmy go z kilku względów. Po
pierwsze, był w miarę tani. Po drugie, oferował wycieczki na jaskinie
Sawa-I-Lau. Po trzecie i najważniejsze, jako chyba jedyny resort
oferował wynajęcie namiotu. Zrobiliśmy to jako jedyni, rozłożyliśmy
sobie namiot pod palmą, dosłownie na plaży z pięknym widokiem na
zachodzące słońce. Dostaliśmy duży, 6 osobowy namiot z dostępem do
prywatnej łazienki w jednym z “Bure” (jednopokojowych domków). I to
wszystko w cenie niższej niż dorm. Wszyscy, którym mówiliśmy, że śpimy w
namiocie, byli w szoku, że tak fajnie to ogarnęliśmy. Większość
turystów na Fiji korzysta z gotowych pakietów firmy Awesome Adventures.
My natomiast wszystko zorganizowaliśmy sami. Po raz kolejny
przekonaliśmy się, że dobry research przed wyprawą to podstawa. Dobra
robota Ala.
Na Orsmans Bay spędziliśmy dwie noce. Pierwszego dnia
przyjechaliśmy późnym popołudniem, więc nie było już wiele czasu na
eksplorowanie wyspy. Byliśmy też trochę zmęczeni podróżą. Popołudnie
spędziliśmy więc na zwiedzaniu naszego resortu oraz sąsiadującego z nim
Blue Lagoon Resort. Nasz – Orsmans Bay, należał do lokalnych ludzi.
Właściciel był jednocześnie Wodzem 5 wiosek, które znajdowały się na
wyspie. Resort nie był może najlepszy, jedzenie też bardzo odbiegało od
standardów, jednak z czasem, gdy zżyliśmy się z ludzmi i poczuliśmy się
trochę jak u nich w domu, byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru.
Sąsiadujący z nim Blue Lagoon Resort należał do Australijczyka, był dużo
bardziej luksusowy, z lepszym jedzeniem i większą ilością rozrywek. Nie
ujmuję nic temu resortowi, był bardzo fajny, jednak my wsparliśmy
lokalną ekonomię i bardzo się z tego wyboru cieszymy.
Wieczorem wybraliśmy się do Blue Lagoon Resort, gdzie
organizowane było kino pod gwiazdami. Po chwili jednak przenieśliśmy
się na leżaki na plażę, gdzie popijając drinki oglądaliśmy jedną z
najlepiej widocznych w moim życiu drogę mleczną. Leżeliśmy tak ponad
godzinę wpatrując się w niebo, co chwilę obserwując spadające gwiazdy.
Następnego dnia rano wybraliśmy się na zwiedzanie
Sawa-I-Lau Caves. Podróż motorówką zajęła ponad 30 min i dostarczyła nam
sporo wrażeń. Same jaskinie również były bardzo ciekawe. Do pierwszej z
nich prowadził tunel ze schodami. Aby dostać się do środka jaskini,
trzeba było wskoczyć do wody. Pierwsza z jaskiń oświetlona była światłem
słonecznym, więc wszystko było fajnie widać. Aby dostać się do drugiej,
trzeba było zanurkować pod wodą. Druga jaskinia była całkowicie ciemna.
Widać było jedynie światło latarki przewodnika. Ciekawe było to
uczucie, pływać w zupełnej ciemności słysząc głośne echo odbijające się
od ścian jaskini. Spędziliśmy tam w sumie kilkadziesiąt minut, po czym
wróciliśmy na łódkę i ruszyliśmy w drogę powrotną do resortu. Po
południu udaliśmy się na zwiedzanie wyspy, wieczor natomiast spędziliśmy
w naszym resorcie, gdzie razem z Wodzem wioski oraz obsługą piliśmy
kave i śpiewaliśmy piosenki. Tego wieczoru na wyspie był pożar I płonęło
wzgórze tóż nad resortem. Wódz zapewnił nas jednak, że wszystko w
porządku i jesteśmy bezpieczni. Wódz zaczął opowiadać różne historie z
życia wyspy i wszyscy z zaciekawieniem słuchali go aż do późnej nocy.
Ostatniego dnia boarding na prom zaplanowany mieliśmy na 12:00, więc
zaraz po śniadaniu wybraliśmy się do wioski, położonej 30 min od
resortu. Był to niesamowity kontakt z lokalną społecznością. Możliwość
spotkania tych wszystkich uśmiechniętych ludzi, pomimo biedy, w jakiej
żyją, zainteresowania nami wszystkich ludzi dookoła, było wręcz
niesamowite. Pierwsza osoba ktora nas spotkała, nauczycielka, zostawiła
dzieci pod opieką innej kobiety I oprowadziła nas po wiosce,
opowiedziała kilka historii, a na koniec zabrała nas do swojego domu,
gdzie kupiliśmy od niej kilka ręcznie robionych naszyjników z muszli.
Kobieta wróciła następnie do dzieci, my kontynuowaliśmy spacer po
wiosce. Każdy z mieszkańców witał nas ich typowym “Bula”. Zatrzymaliśmy
się przy jednej z chatek na chwilę rozmowy. Gdy zapytałem się, gdzie
można dostać kokosa, kobieta momentalnie wzięła długiego kija i strąciłą
2 wielkie kokosy z palmy, tuż nad jej domem. Musieliśmy już wracać do
resortu, żeby zdążyć na prom. Tym sposobem zakończyliśmy przygodę na
wyspie Nakula i ruszyliśmy na ostatnią rajską destynację, najlepszą i
najbardziej oczekiwaną – Barefoot Manta na wyspie Drawaqua. O tym już wkrótce w kolejnym poście.
Komentarze
Prześlij komentarz