Great Ocean Road, Victoria


Za nami pierwszy trip w 2015 roku. Wykorzystując długi weekend, jako że w poniedziałek obchodzony był Australian Day, wybraliśmy się na 4 dni do sąsiedniego Stanu – Victoria, aby zobaczyć słynną autostradę Great Ocean Road. Great Ocean Road to malowniczy odcinek autostrady B100 o długości ok 250km, biegnący wzdłuż południowego wybrzeża Australii, pomiędzy miasteczkami Torquay i Warnambool. Przy okazji zwiedziliśmy też stolicę Stanu Victoria, a jednocześnie drugie największe miasto Australii – Melbourne.
Wyprawę rozpoczęliśmy w piątek w nocy, gdyż do pokonania mieliśmy niemal 1000 km. Wyjechaliśmy z Sydney o 1:30, aby ok. 12:00 dojechać do miejscowości Geelong. Tam zrobiliśmy krótki postój, jednak miasteczko niczym nas nie zachwyciło, więc szybko ruszyliśmy dalej w drogę. Gdy tylko dojechaliśmy na wybrzeże, tempo podróży znaczenie spadło. Zatrzymywaliśmy się na każdym punkcie widokowym na zdjęcia. Widoki były bardzo ładne, ale to jeszcze nie było to, na co czekaliśmy. Generalnie, zachodnia część Great Ocean Road jest dużo ładniejsza niż wschodnia. Tego dnia dojechaliśmy jedynie do miejscowości Lorne, gdzie zjedliśmy kolację z grilla, z pięknym widokiem na plażę, a następnie udaliśmy się na camping. Rozkładając namiot zauważyliśmy pierwszego w życiu koale, siedział jednak wysoko na drzewie, więc wielkiego szału nie zrobił. Koale mieliśmy w planie na następny dzień i już nie mogliśmy się doczekać, żeby je zobaczyć z bliska. Dzień zakończyliśmy kilkoma drinkami i zmęczeni poszliśmy spać.




Kolejny dzień rozpoczęliśmy bardzo interesująco. Po spakowaniu namiotu ruszyliśmy do Kennett River, gdzie mieliśmy zobaczyć koale. Nie zawiedliśmy się. Na drzewach, na niedużej wysokości, siedziało sobie kilka miśków, do tego latały bardzo przyjazne papugi, które śmiało siadały na turystów. W pewnym momencie jeden z koali zszedł na niższą gałąź i był już niemal na wyciągnięcie ręki. Poczekaliśmy chwilę, aż turyści się rozejdą i wskoczyliśmy na drzewo na sesję zdjęciową. Koale są ogólnie bardzo leniwe i ospałe, więc mogliśmy spokojnie go pogłaskać i porobić zdjęcia. Muszę przyznać, że koale są niezwykle sympatycznymi zwierzakami. Wyglądają trochę jak pluszowe miśki i w sumie podobnie się zachowują, bo ruszają się średnio raz na godzinę.




Po sesji z koalami ruszyliśmy dalej w trasę, zatrzymując się co chwilę, aby podziwiać piękne widoki. Kolejną atrakcją na trasie był Melba Gully, las deszczowy, słynący z występowania świetlików. Przeszliśmy się szlakiem w ciągu dnia, ale postanowiliśmy wrócić tam również w nocy, aby zobaczyć te świetliki. Spodziewaliśmy się widoków rodem z Avatara, w rzeczywistości jednak zobaczyliśmy tylko kilka świetlików, więc był to mały niewypał. Na noc zatrzymaliśmy się na fajnym campingu niedaleko 12 Apostołów – symbolu Great Ocean Road. Pojechaliśmy tam jeszcze tego samego dnia na zachód słońca, a także na jeszcze jedną bardzo ciekawą atrakcję w okolicy – Loch Ard Gorge – cudowną plażę otoczoną z każdej strony klifami.







Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie rano i ruszyliśmy na 12 Apostołów na wschód słońca. Pogoda jednak nie dopisała, więc troche zawiedzeni wróciliśmy do namiotu. Po kilku godzinach snu ogarnęliśmy się i ruszyliśmy znów w drogę. Tego dnia zrobiliśmy ponownie 12 Apostołów, Loch Ard Gorge, London Bridge, The Grotto oraz Bay of Islands. Ten odcinek Great Ocean Road uznawany jest za najpiękniejszy i nie sposób się z tym nie zgodzić. Widoki są naprawdę rewelacyjne, chyba nawet lepsze niż na Big Sur w Californii. Spędziliśmy tam całe popołudnie, robiąc gigabajty fotek i filmów. Niestety czas płynął nieubłaganie i popołudniu przyszło nam się pożegnać z Great Ocean Road. To jednak nie był koniec atrakcji, przed nami Melbourne! Dojechaliśmy do Melbourne wieczorem, zameldowaliśmy się w hotelu, szybko ogarnęli i ruszyliśmy na nocne zwiedzanie miasta. Połaziliśmy chwilę po city, zahaczając o kilka atrakcji miasta, m.in. Hosier Lane – ulicę ze słynnymi graffiti, Federation Square – główny plac w Melbourne, a następnie poszliśmy do baru na drinka. Melbourne bardzo słynie z imprezowego stylu życia, barów z muzyką na żywo, ludźmi mega wyluzowanymi, tańczącymi niczym szamani wokół ogniska :D Właśnie takie widoki mieliśmy po wejściu do baru. Było naprawdę bardzo fajnie i klimatycznie. Tego Melbourne nie można odmówić – fajnego klimatu w barach. Poza tym jednak miasto niczym nas nie zachwyciło.












Następnego dnia, w poniedziałek, obchodzony był Australian Day, święto narodowe w Australii. Po wymeldowaniu się z hotelu udaliśmy się ponownie do city z nadzieją, że dzienna wersja Melbourne bardziej nam zaimponuje. Jako pierwszy punkt docelowy wybraliśmy Melbourne Park, gdzie w tym czasie odbywał się jeden z najpopularniejszych na świecie turniejów tenisowych – Australian Open. W planie mieliśmy 3-4h w mieście i mieliśmy ruszyć w drogę powrotną do Sydney, gdyż czekało nas ponownie ok 10h jazdy. Gdy jednak zapytaliśmy w informacji o grafik na dzisiejszy dzień, nasze plany legły w gruzach. Okazało się bowiem, że tego dnia, w sesji wieczorowej, gra Agnieszka Radwańska z Venus Williams, a po nich na kort wejdzie najlepszy tenisista na świecie, numer 1 w rankingu ATP – Novak Djokovic. Chwilę się wahaliśmy czy zostać na te mecze, bo kolidowało to z naszymi planami, mieliśmy już zabukowaną robotę na jutro, bilety też nie były tanie, ale jednak taka okazja zdarza się pewnie raz w życiu, więc zdecydowaliśmy się zostać i kibicować Radwańskiej.
Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta, jednak w głowie cały czas siedziało Australian Open i nie mogliśmy się już doczekać, kiedy pójdziemy na mecz. Przeszliśmy się wzdłuż Yarra River, wróciliśmy na Federation Square, a następnie wzięliśmy darmowy City Circle Tram, historyczny tramwaj jeżdżący wokół miasta. Wysiedliśmy na Victoria Harbour, gdzie odbywał się event z okazji Australian Day, tam pochodziliśmy chwilę po porcie i wróciliśmy do samochodu, jako że powoli zbliżał się mecz. Nocna sesja zaczynała się o 19:00, ale weszliśmy na teren miasteczka nieco wcześniej, aby zobaczyć jak to wszystko jest zorganizowane. Po krótkim spacerze po miasteczku udaliśmy się na główny kort Rod Laver Area, gdzie za chwile miała pojawić się Agnieszka Radwańska. Dostaliśmy miejsca na wyższej trybunie, skąd widok był całkiem niezły, jednak po kilku gemach zdecydowaliśmy się podejść bliżej. Zmienialiśmy miejsca kilkakrotnie, jako że sporo miejsc było pustych, aż w końcu wylądowaliśmy w pierwszym rzędzie, dosłownie kilka metrów od Radwańskiej. Mecz był bardzo fajny i trzymał w napięciu. Niestety Agnieszce nie powiodło się tego dnia i przegrała z Venus Williams 3:6, 6:2, 1:6. Następnie na kort weszli Novak Djokovic i Gilles Muller. Ten mecz nie był już tak wyrównany, Djokovic zdeklasował rywala i wygrał 6:4, 7:5, 7:5. Emocje były jednak bardzo duże, szczególnie na pierwszym meczu. Fajnie było obejrzeć jednych z najlepszych tenisistów na świecie na żywo, i to w turnieju Wielkiego Szlema.




Mecze zakończyły się po północy, a zanim się zebraliśmy i doszli do auta, była już 1:30. Czekała nas więc cała noc jazdy powrotnej do Sydney. Jakby emocji było mało przez ostatnie kilka dni, w drodze powrotnej przydarzyła nam się dość ekstremalna sytuacja. Jeśli ktoś oglądał „Oszukać przeznaczenie”, to już może sobie wyobrazić sytuację. Tak więc, aby uniknąć zderzenia z kangurami, przyczepiłem się tira w odległości ok 100m i jechałem sobie spokojnie za nim. Było na tyle ciemno, że nie zwróciłem uwagi na to, co przewoził. W pewnym momencie, nie spodziewając się niczego, widzę, jak jakiś element zlatuje z jego naczepy. Był to wielki pal drewna!! Spadł on na jezdnię i zaczął się odbijać w naszym kierunku. Intuicyjnie zmieniłem pas, ale pal był na tyle duży, że nie dało się go ominąć. Jechałem wprost na niego. Na całe szczęście, wyhamowałem na tyle, że zanim pal doleciał do nas, odbił się jeszcze kilka razy od jezdni, zmienił kierunek i spadł na pobocze. Po tej przygodzie wszystkim odechciało się spać i już bez przygód dojechaliśmy do domu.
Podsumowując tripa, Great Ocean Road zrobiła na nas duże wrażenie i zdecydowanie polecam każdemu, kto będzie w okolicy. Tymczasem zbliża się już kolejna przygoda. Przede mną bowiem trip, na który czekałem od bardzo długiego czasu – Nowa Zelandia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bałkany 2024

Malediwy

Dubaj, ZEA

Wodospady Iguazu, Brazylia - Argentyna

Nepal