Uluru, NT
Kilka miesięcy temu znajomy – Paweł, wyhaczył ciekawą promocję lotniczą. Po chwili zastanowienia zapadła decyzja – jedziemy na Sylwestra na Uluru!! Szybko zabukowaliśmy loty + hotel + samochód za bardzo niską, jak na tę destynację, cenę. Całość zamknęła się w $600, co w normalnym sezonie nie wystarczy nawet na bilet lotniczy. Zabukowaliśmy 4 bilety, ale w międzyczasie okazało się, że Alicja nie będzie mogła z nami lecieć. Ostatecznie więc ruszyliśmy w trzyosobowym składzie, Paweł z żoną Elwirą i ja. Zaczęło się odliczanie dni do Sylwestra.
Uluru – Ayers Rock, to święta góra
aborygenów znajdująca się w samym sercu Australii, otoczona z każdej
strony czerwoną ziemią outbacku. Najbliższe miasto – Alice Springs,
oddalone jest o ponad 400 km. Z geograficznego punktu widzenia, Uluru to
odosobniona formacja skalna, wznosząca się na ponad 300 m nad poziom
lądu i obwodzie 8 km. Przez wiele lat Uluru uznawane było za największy
monolit świata.
Uluru uchodzi za jeden z największych
symboli Australii. Obok Sydney Opera House jest wymieniany w czołówce
listy „must see” turystów z całego świata. W końcu przyszedł czas, żeby
odhaczyć ją również na mojej liście.
A więc, 31 Grudnia o godz 13:00
wyruszyliśmy na słynne Uluru. Samolotem linii Jetstar dolecieliśmy na
najmniejsze lotnisko, jakie do tej pory odwiedziłem – Ayers Rock.
Dziennie obsługuje ono tylko kilka lotów. Przylatując widzieliśmy tylko
jeden samolot na płycie lotniska, odlatując byliśmy sami. Btw. to
wciąż lepiej niż lotnisko w Radomiu hehe.
Okres który wybraliśmy na zwiedzanie
outbacku nie należy do najpopularniejszych. Grudzień i Styczeń to według
„ekspertów” bardzo wysokie temperatury, miliony much, które nie dają
żyć, słyszeliśmy też opinie o bardzo niebezpiecznych aborygenach. Najśmieszniejsze jest to, że opinie takie z reguły pochodzą
od osób, które nigdy na Uluru były. Rozwiewając od razu te plotki,
chciałbym zaznaczyć, że wcale nie jest tak źle, jak to niektórzy
przedstawiają.
Po przylocie, na lotnisku wypożyczyliśmy
samochód. Dostaliśmy wielką Toyote Land Crusier Prado, którą jeździło
się prawie jak ciężarówką. Przyjemność z jazdy oceniam na 5 gwiazdek. Następnie udaliśmy się do jedynego hotelowego miasteczka w okolicy –
Yulara, w którym znajdowały się 4 resorty. Nasz wybór padł na Outback
Pioneer Hotel.
Po zakwaterowaniu i zapoznaniu się z
resortem, ruszyliśmy pierwszy raz do Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta
National Park. Wstęp na 3 dni kosztuje $25 od osoby. Udaliśmy się na
słynny Sunset Point, aby obejrzeć zachód słońca na Uluru. Uluru, jak i
oddalona o około 30 km inna formacja skalna – Kata Tjuta, najlepiej
oglądać właśnie o wschodzie i zachodzie słońca, kiedy to skały szybko
zmieniają barwy od żółtych i pomarańczowych, przez czerwone, aż do
brązowych. Oglądaliśmy ten spektakl kilkakrotnie i za każdym razem robił
na nas ogromne wrażenie.
Wokół Uluru krąży wiele legend
pochodzących od aborygenów, jak również wiele kontrowersji, których
autorem jest głównie rząd australijski. Dotyczną one możliwości wejścia
na Uluru. Góra Uluru należy prawnie do aborygenów, jednak została oddana
w dzierżawę rządowi australijskiemu na 99 lat, a ten zrobił tu Park
Narodowy. Atrakcja, jaką jest wejście na Uluru przyciąga wielu turystów,
więc government nie chce z tego zrezygnować. Godzi to jednak w religię i
kulturę aborygenów, dla których jest to święte miejsce. To tak, jakby
wejść w butach do meczetu. Z tą różnicą, że muzułmanie pewnie z miejsca
by takiego delikwenta rozstrzelali ;). Dochodzi więc do kuriozalnej
sytuacji – z jednej strony są aborygeni oraz pracownicy parku
narodowego, którzy edukują turystów, że nie należy wchodzić na górę, są
też tablice informacyjne namawiające do niewchodzenia na Uluru, a tuż
obok otwarta bramka i łańcuchy prowadzące na szczyt. Z tego co się
dowiedzieliśmy ma to się jednak wkrótce zmienić i w 2019 roku planowane
jest całkowite zamknięcie szlaku prowadzącego na szczyt Uluru.
Wracając do naszej wyprawy, przez 3 dni
oglądaliśmy wschody i zachody słońca zarówno na Uluru jak i Kata Tjuta.
Wybraliśmy się na kilka szlaków, w tym Mala Walk na Uluru, wraz z
Rangerem, który opowiadał ciekawe historie związane z Uluru i
aborygenami, a także bardzo fajny, 2 godzinny szlak Valley of the Winds
na Kata Tjuta. Popołudnia spędzałem na basenie hotelowym. Pogoda była
idealna, 38 stopni, jednak bardzo sucho, dzięki czemu upał w ogóle nie
był odczuwalny. Wieczorami natomiast urywałem się na chwilę z dala od
świateł resortów aby, chillując się na dachu naszej Toyoty, obserwować
drogę mleczną i spadające gwiazdy. Czas płynął bardzo sielankowo i nie
chciało nam się wracać do Sydney. Niestety, wszystko co fajne, szybko
się kończy. Tak więc 3 Stycznia przyszło nam się pożegnać z Uluru, które
do samego końca mogliśmy obserwować z pokładu samolotu.
Na szczęście to nie koniec przygód, gdyż już wkrótce szykuje się kolejny
wyjazd. Za niespełna 3 tygodnie wyruszamy na prawie miesięczny trip na
Filipiny. A tam w planie kurs nurkowania PADI Open Water, pływanie z
rekinami wielorybimi, eksplorowanie jednej z najpiękniejszych raf
koralowych na świecie, a także wizytówka Filipin i wielokrotnie
wybierana najpiękniejsza plaża na świecie – el Nido. Będzie się działo. Stay tuned!
Komentarze
Prześlij komentarz