Death Valley National Park, California
Przygodna z Parkami Narodowymi nabiera rozpędu. Kolejny na naszej trasie, Death Valley National Park, zrobił na nas ogromne wrażenie. Zanim tam jednak dojechaliśmy, odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc. Zacznę więc od początku.
Po opuszczeniu Yosemite
National Park skierowaliśmy się do Lake Tahoe, gdzie chcieliśmy
wypożyczyć deski snowboardowe i pojeździć na najlepszych stokach w USA.
Jakie było nasze rozczarowanie, gdy przyjechaliśmy na miejsce i okazało
się, że stoki zamknęli 10 dni temu. Wprawdzie śnieg w wyższych partiach
gór wciąż był, ale nie na tyle, aby jeździć na desce. Poza snowboardem
nie mieliśmy tam żadnych planów, więc od razu skierowaliśmy się w stronę
kolejnego punktu – Reno. Wybraliśmy drogę wzdłuż zachodniego brzegu
Lake Tahoe, gdzie mogliśmy podziwiać urok tego miejsca bez pokrywy
śnieżnej. Zatrzymaliśmy się kilka razy na fotki, m.in. na wodospadach
Eagle Falls. Widoki były ładne, ale bez wielkiej rewelacji. Ruszyliśmy
dalej w drogę, aby na wieczór dojechać do Reno. Tym samym wjechaliśmy do
czwartego na naszej trasie stanu – Nevada.
Reno – The Biggest Little City In The World – znane z wielu kasyn i
hazardu, miało być przedsmakiem tego, co czeka na nas w Las Vegas. W
rzeczywistości Reno to niewielkie miasto, z kilkoma kasynami w downtown.
Wjechaliśmy tam wieczorem, gdy wszystkie kasyna świeciły tysiącami
świateł, przyciągając klientów. Widok był fajny, ale zdecydowanie
poniżej naszych oczekiwań. Zanim zagłębiliśmy się w świat kasyn, udało
nam się wejść za free na mecz baseballu, gdzie obejrzeliśmy fragment
meczu i zrobiliśmy kilka fotek. Szału jednak nie było, udaliśmy się więc
do downtown, spróbować szczęścia w kasynach. Tym razem jednak szczęście
się do nas nie uśmiechnęło. Graliśmy jednak za małe stawki, traktując
to bardziej jako zabawę i trening przed Las Vegas, więc mimo iż
przegraliśmy, z uśmiechem opuszczaliśmy kasyno. Rankiem następnego dnia,
ponownie udaliśmy się do downtown zobaczyć, jak miasto prezentuje się
bez tych wszystkich świateł. Jak się prezentuje? – pozostawię to bez
komentarza.
Następnie skierowaliśmy się
na południe, do Mono Lake. Mono Lake to bardzo dziwne jezioro,
najstarsze w Ameryce Północnej, wysoko alkaliczne i bardzo słone. Słynie
ono z formacji tufowych, wyrastających z powierzchni jeziora niczym
wysokie wieże. Stanowi ono jednocześnie ważny ekosystem dla tysięcy
ptaków.
Zwiedzanie Mono Lake
zaczęliśmy od strony północnej. Wjechaliśmy w wąską szutrową drogę,
która w pewnym momencie się skończyła i musieliśmy resztę drogi pokonać
pieszo. Nagle grunt zaczął zapadać się pod naszymi nogami, weszliśmy w
jakieś bagna, co uświadomiło nam, że nie tędy droga. Zawróciliśmy w
poszukiwaniu innego dojścia. W końcu znaleźliśmy lepsze przejście,
jednak wciąż musieliśmy pokonać kilkadziesiąt metrów aby dojść do.. no
właśnie. To co widzieliśmy na brzegu jeziora było dla nas niemałą
zagadką. Otóż, na niemal całej, północnej stronie jeziora, rozciągał się
szeroki pas białego proszku. Z wielką ciekawością i pewnymi obawami, po
niestabilnym gruncie doszliśmy aż do brzegu jeziora. Wrażenia były
niesamowite. Biała powierzchnia uginała się pod stopami niczym gąbka,
porywisty wiatr co chwilę wznosił chmury pyłu tworząc potężne zamiecie,
podczas których widoczność spadała dosłownie do zera, a w oddali
wznosiły się ciekawe formacje tufowe wyrastające z jeziora. Staliśmy tam
kilkanaście minut nie mogąc nadziwić się tym widokom. Gdy wróciliśmy do
samochodu wyglądaliśmy jak bałwany, byliśmy cali biali od proszku.
Warto było jednak się poświęcić dla takich emocji.
Następnie udaliśmy się na południową stronę jeziora, skąd mogliśmy
oglądać tufy z bliskiej odległości. Pogoda nie była jednak najlepsza,
więc widoki odbiegały trochę od tych, oglądanych w internecie. Mimo to
Mono Lake zrobiło na mnie duże wrażenie.
Na nocleg udaliśmy się do miejscowości Bishop, aby zregenerować siły przed kolejnymi dniami. Przed nami Death Valley!
Po drodze do Doliny Śmierci
zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscowości Lone Pine, gdzie znajdowały
się Alabama Hills. Mieliśmy zrobić to szybko, ale widoki w Alabama Hills
były rewelacyjne i spędziliśmy tam pół dnia, podziwiając ciekawe
formacje skalne oraz szukając Mt Whitney Window. Nie było to łatwe i
dopiero wizyta w Visitor Center ułatwiła nam to zadanie. Mt Whitney
Window to niewielki łuk skalny, przez który widać Mt Whitney, najwyższy
szczyt kontynentalnej części USA (4421 m). Widoki z tego miejsca były
bardzo ładne, ale jak by się przez to okno nie patrzył, nie widzieliśmy
przez nie Mt Whitney. Mimo, że mapa wskazywała ten właśnie łuk, do tej
pory nie wiemy, czy dobrze trafiliśmy. Nie mieliśmy jednak czasu na
dalsze poszukiwania i udaliśmy się już w stronę Death Valley.
Gdy tylko wjechaliśmy do parku, zaczęły się piękne widoki na góry i
pustynie. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie na sesje zdjęciowe.
Szczególnie przy zachodzie słońca, gdy góry nabrały złotych kolorów,
widoki były świetne. Tego dnia mieliśmy w planie dojechać na camping w
miejscowości Stovepipe Wells, jednak mieliśmy małe opóźnienie,
rozbiliśmy więc namiot wcześniej, na campingu Eureka. W rzeczywistości
był to wydzielony fragment pustyni z małym kranikiem i niewielką
toaletą. Byliśmy tam kompletnie sami, na środku pustyni w Dolinie
Śmierci – fajne uczucie. Jak się później okazało, był tam jeszcze
jeden turysta, szwajcar, który przemierzał 2500 km trasę spod granicy
meksykańskiej do San Francisco… na rowerze!. Rozbił się on jednak w
innym miejscu, dlatego początkowo go nie widzieliśmy. Gdy usłyszał
muzykę, podszedł do nas, aby się przywitać. Zaprosiliśmy go na grilla i
wspólnie spędziliśmy wieczór na rozmowie. Byłem pod dużym wrażeniem, że
zdecydował się on pokonać Death Valley na rowerze. Wieczór minął w
bardzo miłej atmosferze, przy jednej tylko latarce, a wokół rozciągała
się totalna ciemność.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie i mieliśmy cały dzień na
eksplorowanie Doliny Śmierci. Tego dnia zobaczyliśmy Mesquite Flat
Dunes, Scotty’s Castle, Ubehebe Crater, Zabriskie Point, Twenty Mule
Team Canyon oraz Dante’s View. Widoki niemal ze wszystkich tych miejsc
były przepiękne. Na noc zatrzymaliśmy się na campingu przy Furnace
Creek, tym razem dużo lepiej przygotowanym, ale za to płatnym $14. Jest
to jednak nic w porównaniu do cen pokoi w hotelach.
Wyspani i wypoczęci ruszyliśmy na kolejne atrakcje. Ostatniego dnia
udaliśmy się jeszcze raz na Zabriskie Point, a następnie Golden Canyon,
Artist’s Drive, Natural Bridge oraz Devil’s Golf Course. Na koniec
zostawiliśmy sobie Badwater Basin, najniższy punkt na zachodniej
półkuli, 85,5 metrów pod poziomem morza! W miejscu tym znajduje się
wyschnięte jezioro pokryte warstwą soli. Jest to również jedno z
najgorętszych miejsc na ziemi. Tego dnia było jednak dość zimno,
zaledwie 33 oC.
Pełni wrażeń opuszczaliśmy Death Valley, która do samego końca
prezentowała nam przepiękne widoki. Trochę nie chciało się stamtąd
wyjeżdżać, ale na nas czeka już Las Vegas, a tam Marcin ze znajomymi z
Polski. Zapowiada się dobra impreza.
Wróć do: Yosemite |
Czytaj dalej: Las Vegas |
Komentarze
Prześlij komentarz