East Coast Australia
Przyjeżdżając ponad 2 lata temu do Australii miałem w głowie kilka celów podróżniczych. Wiele z nich udało mi się już zrealizować, ale został jeszcze jeden, bez którego nie mogłbym opuścić tego kraju. Tym celem było całe wschodnie wybrzeże Australii. Wyjazd ten planowałem już kilkakrotnie i z jakiegoś powodu nie mogł dojść do skutku. Ostatecznie jednak udało się go zrealizować i bardzo się z tego powodu cieszę.
Podróż składała się z 2 etapów.
Pierwszym z nich był przejazd 2700 km z Sydney do Cairns, po drodze
odwiedzając kilka niesamowitych miejsc. Drugim etapem było eksplorowanie
północnej części stanu Queensland, przez Daintree Rain Forest aż do
Cape Tribulation. Drogę powrotną do Sydney odbyliśmy samolotem z Cairns.
Jakiś czas temu natknąłem się na stronę na której wypożyczalnie samochodowe oferują opcję „car relocation”.
Polega ona na tym, że wypożyczalnia, która wcześniej wynajęła samochód
one-way z miasta A do B, teraz potrzebuje je sprowadzić do miasta A.
Oferuje więc samochód za darmo, lub symboliczne $5 za dzień, często
dopłaca też do paliwa. Jedynym ograniczeniem jest czas. Jest to więc
idealna opcja dla backpakersów, którzy potrzebują przedostać się z
jednego krańca Australii na drugi, w stosunkowo krótkim czasie i
zwiedzając najciekawsze miejsca po drodze.
Taka opcja pasowała również nam
idealnie, więc od kilku tygodni śledziliśmy stronę, czekając na
odpowiedni samochód dla nas. W końcu się udało i złapaliśmy oferte firmy
Thrifty – Mitsubishi Outlander na 6 dni z Sydney do Cairns za całe 30
dolarów :) Jak to w wypożyczalniach, doszły do tego oczywiście jeszcze
dodatkowe opłaty, czyli opłata rezerwacyjna, maksymalne ubezpieczenie,
drugi kierowca itp. i zrobiło się z tego $220, ale wciąż jest to mega
niska cena jak za takie auto i to one-way.
Przed nami ok 2700 km jazdy na północ. Wyruszyliśmy 6.06 w niedzielę późnym wieczorem, aby na rano dojechać do Byron Bay. Tej nocy mieliśmy do przejechania ok 800 km. Jako, że mieliśmy ograniczony czas, postanowiliśmy przemieszczać się w nocy, żeby nie tracić czasu w ciągu dnia. Mieliśmy więc 3 długie odcinki do pokonania, czyli 3 nocne przejazdy. Dzięki temu mieliśmy całe dnie na zwiedzanie i zaplanowane wycieczki.
Sydney opuszczaliśmy w intensywnym
deszczu. Trafiliśmy na jakieś urwanie chmury i trochę nas to
spowalniało. Im dalej na północ, tym warunki stopniowo się poprawiały,
aż w końcu przestało padać. Ok 6:30 rano zameldowaliśmy się w Byron Bay i
zdążyliśmy idealnie na wschód słońca na latarni morskiej na Cape Byron,
najdalej wysuniętym punkcie na wschód Australii. Po wschodzie słońca
zeszliśmy szlakiem w dół klifów gdzie obserwowaliśmy ogromne fale
rozbijające się o skały. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że te fale
zrujnują nam najważniejszą atrakcję zaplanowaną w Byron Bay.
Byron Bay słynie przede wszystkim z
delfinów, które zadomowiły się w zatoce i są główną atrakcją dla
turystów. Jeszcze przed wyjazdem zabukowaliśmy rejs kajakami po zatoce z
delfinami i wielorybami. Niestety z powodu sztormu wszystkie atrakcje
wodne zostały odwołane, w tym nasze kajaki. Byliśmy tym faktem bardzo
rozczarowani, bo już na samym początku tripa uciekła nam taka atrakcja.
Poza tym w Byron Bay nie ma nic ciekawego, więc nie tracąc czasu
ruszyliśmy dalej w drogę.
Z Byron Bay mieliśmy już tylko ok 100 km do Surfers Paradise, gdzie mieliśmy zabukowany pierwszy nocleg. Jako, że wyjechaliśmy dużo wcześniej niż planowaliśmy, nigdzie nam się nie śpieszyło i spokojnie przejechaliśmy przez całe Gold Coast, zatrzymując się kilkakrotnie na ciągnących się po horyzont plażach. Na całej długości Gold Coast plaże były pozamykane z powodu zbyt dużych fal. Tego dnia intensywnie było też w Sydney, gdzie panował największy sztorm od kilkudziesięciu lat i fale podmyły sporą część wybrzeża i kilkanaście multimilionowych posiadłości położonych przy samym brzegu legło w gruzach.
Dojechaliśmy do Surfers Paradise,
najbardziej zurbanizowanej części Gold Coast, z wielkimi wierzowcami
wyrastającymi dosłownie na plaży. To właśnie tutaj znajduje się
najwyższy budynek w Australii – Q1 Tower mierzący 323 m. Resztę dnia
poświęciliśmy na zwiedzanie miasta. Niestety w tym okresie Gold Coast
świeciło pustkami. Nawet w naszym hostelu, najpopularniejszym na
hostelworld.com w Surfers Paradise, było mało ludzi i nic się nie
działo. Szybko więc poszliśmy spać, aby odespać poprzednią noc.
Rano ruszyliśmy do Brisbane. Tam spotkaliśmy się ze znajomymi, następnie
pozwiedzaliśmy centrum miasta i wieczorem ruszyliśmy do Noosa. Cały
następny dzień spędziliśmy w Noosa, chodząc po szlakach i odpoczywając
na plaży. Wieczorem ruszyliśmy na najdłuższy przejazd na naszym tripie,
1000 km odcinek do Airlie Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się w Cape
Hillsborough, które słynie z kangurów skaczących po plaży o wschodzie
słońca. Dotarliśmy na miejsce tuż przed wschodem, jednak nie
zobaczyliśmy żadnych kangurów. Rozczarowanie zrekompensował nam jednak
spektakularny wschód słońca na plaży. Jak się później okazało, kangury
jednak były, tylko zatrzymaliśmy się w złym miejscu. Trochę szkoda, bo
chcieliśmy zrobić słynne zdjęcie kangura na plaży o wschodzie słońca,
ale się nie udało.
Gdy tylko dojechaliśmy do Airlie Beach, poczuliśmy wyraźną zmianę klimatu. Było dużo cieplej niż na południu i aż się chciało wskoczyć do oceanu. O tej porze roku zagrożenie meduzami jest niewielkie, więc długo nie czekając wskoczyłem do wody. Na północy Queensland trzeba dwa razy się zastanowić przed wejściem do wody. Poza meduzami, czychają tam również krokodyle i rekiny. To tłumaczyło fakt, że plaża była niemal pusta. Wszyscy turyści jak i lokalsi chillują się na basenach położonych tuż nad oceanem. My też wkrótce do nich dołączyliśmy i tak minęła nam większa część dnia.
Airlie Beach słynie z intensywnego życia
nocnego. My jednak nie mogliśmy z tego skorzystać i pójść na imprezę.
Po pierwsze, byliśmy zmęczeni po całonocnej podróży, a po drugie –
musieliśmy wstać następnego dnia wcześnie rano, ponieważ mieliśmy
zabukowany całodniowy rejs na Whitsunday Islands.
Dotarliśmy więc do momentu na który
długo czekaliśmy. Rejs na Whitsunday Islands i słynną Whitehaven Beach.
Wybraliśmy droższą opcję pozwalającą nam spędzić prawie 6 godzin na
plaży Whitehaven, wliczając w to snorkeling na rafie koralowej oraz
wyjście na Hill Inlet, punkt widokowy w północnej części plaży, z
którego mogliśmy podziwiać przepiękną zatokę. Whithaven Beach słynie ze
śnieżnobiałego piasku, zawierającego 99% krzemionki, który nadaje mu
niesamowity kolor i delikatną strukturę. Whitehaven Beach znajduje się w
TOP 10 najpiękniejszych plaż na świecie. Jest też trzecim, najczęściej
fotografowanym miejscem w Australii, zaraz po Sydney Opera House i
Uluru. Spędziliśmy wspaniały czas w pięknej scenerii, pogoda dopisała
idealnie i szkoda było opuszczać to miejsce.
Po powrocie na ląd ruszyliśmy dalej w
drogę na północ. Został nam już ostatni odcinek do pokonania, ok 650 km
nocny przejazd do Cairns. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kilka
godzin na Mission Beach, gdzie dojechaliśmy na rano. Plaża w Mission
Beach jest bardzo długa i szeroka, a jednocześnie bardzo spokojna, z
małą ilością turystów. Słynie ze skydivingu z lądowaniem właśnie na
plaży. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Cairns, zameldowaliśmy się w
hostelu i pojechałem oddać samochód. Poprzedniej nocy mieliśmy mały
incydent na drodze, w efekcie czego pękła nam przednia szyba. Niestety
szyba nie była objęta ubezpieczeniem i musieliśmy zapłacić $330 za
wymianę. Trochę lipa, ale w sumie mieliśmy i tak mega tanie auto, więc
nie ma co narzekać.
W ten sposób skończyliśmy pierwszy etap podróży. Dojechaliśmy bezpiecznie do Cairns. Jutro zaczynamy kolejny – 8 dni eksplorowania północnej części Queensland.
Rano wypożyczyliśmy kolejny samochód. Tym razem dostaliśmy Kie Cerato, już nie tak duży i wygodny jak poprzedni, ale za to niemal prosto z salonu. Gdy do niego wsiedliśmy, przejechane miał zaledwie 578 km :).
Ruszyliśmy w stronę lasu deszczowego
Daintree. Daintree Rainforest liczy ok. 165 mln lat i słynie z bardzo
bogatej flory i fauny. Wiele gatunków roślin i zwierząt występuje
wyłącznie w tej części świata. My swoją przygodę rozpoczęliśmy od rejsu
po rzecze Daintree, gdzie przez godzinę wypatrywaliśmy krokodyle w ich
naturalnym środowisku. W tej części Queensland występuje ich bardzo dużo
i jest całkowity zakaz pływania we wszystkich rzekach i oceanie. O tym
fakcie najwidoczniej zapomniała pewna turystka w UK, która kilka tygodni
wcześniej poszła pływać w tej rzecze, na dodatek w nocy. Finał był
taki, że została zjedzona przez krokodyla.
Wracając do naszego rejsu, zobaczyliśmy ok. 8 krokodyli, w tym dwa wielkie, ponad 4.5 metrowe. Rejs odbyliśmy z firmą „Bruce
Belcher’s Daintree River Cruises”. Naszym przewodnik iem był Bruce,
który zna rzekę Daintree jak nikt inny, a krokodyle mają nawet własne
imiona. Z narracją Bruce’a rejs minął bardzo ciekawie.
Po skończeniu rejsu ryszuliśmy dalej na północ. Dojechaliśmy do Cape
Tribulation, gdzie zatrzymaliśmy się na 2 noce. Cape Tribulation to
jedyne miejsce na świecie, gdzie rafa koralowa spotyka się z lasem
deszczowym. Niestety, jak to w środku lasu deszczowego, pierwszego dnia
pobytu non stop padało, więc przesiedzieliśmy cały dzień w hostelu.
Jedyną atrakcją tego dnia, a właściwie nocy, był nightwalk po lesie
deszczowym. Dostaliśmy latarki i ruszyliśmy za przewodnikiem w
poszukiwaniu dzikich zwierząt. Widzieliśmy kilka pająków, forest
dragons, patyczaki i inne gady w ich naturalnym środowisku. Największą
atrakcją był jednak tree-kangaroo, niezwykle rzadki rodzaj ssaka żyjący
tylko w tym rejonie świata. Nasz przewodnik przez 18 lat kariery widział
go zaledwie 6 razy.
Kolejnego dnia pogoda była dla nas
bardziej łaskawa, więc poszliśmy na plażę, gdzie właśnie rafa koralowa
dochodziła do samej plaży i łaczyła się z lasem deszczowym. Widok był
bardzo ciekawy. Po południu ruszyliśmy w drogę powrotną, jako że dalej
na północ już się nie dało jechać. Dojechaliśmy do Port Douglas, gdzie
również zatrzymaliśmy się na dwie noce. Tutaj mieliśmy zaplanowaną drugą
najważniejszą atrakcje na naszym tripie – nurkowanie na Wielkiej Rafie
Koralowej.
O nurkowniu na Great Barrier Reef
marzyłem od dawna i nie wyobrażałem sobie nie spróbować tego, będąc w
Australii. Z tego też powodu zrobiłem kurs nurkowania na Filipinach, aby
móc swobodnie nurkować bez konieczności trzymania przewodnika za rękę
:). Tego dnia odbyliśmy trzy nurkowania na trzech różnych rafach. Dzięki
temu, że wyruszyliśmy z Port Douglas, mogliśmy dostać się bardziej na
północ, gdzie rafa jest ładniejsza i mniej zniszczona przez masową
turystykę. Nurkowania były świetne, widzieliśmy sporo ryb, zabrakło
jednak rekinów, na które bardzo liczyłem. Mając porównanie do Filipin,
wydaje mi się, że rafa na filipinach jest jednak ładniejsza, bardziej
kolorowa, a wszechobecne żółwie sprawiały, że nurkowania sprawiły mi
więcej radości. Mimo to na pewno warto zanurkować na Great Barrier Reef,
będąc w tej części Australii.
Po przygodzie w Port Douglas, wróciliśmy
do Cairns, gdzie spędziliśmy 3 ostatnie dni. Pogoda dopisywała, więc
cały pierwszy dzień spędziłem na basenach miejskich, położonych tuż przy
promenadzie. Jest to jedyne miejsce w Cairns, gdzie można pływać, bo
jak wiadomo, jest zakaz pływania w oceanie. Poza tym odpływy sprawiają,
że plaża w Cairns jest wyjątkowo nieatrakcyjna, wyglądająca bardziej jak
bagno i nikt nawet nie myśli o wchodzeniu tam do wody.
Będąc w Cairns w końcu mieliśmy czas,
żeby poimprezować. Tak się składa, że imprezy w Cairns są mega fajne,
więc było bardzo ciekawie.
Drugiego dnia wybraliśmy się na
wycieczkę z Uncle Brian do Atherton Tablelands. Była to całodniowa
wycieczka busem po okolicznych jeziorach, rzekach i wodospadach,
wypełniona wieloma atrakcjami wodnymi. Wycieczka prowadzona była w
bardzo wesołej atmosferze i dzień minął nam bardzo przyjemnie.
To była już ostatnia atrakcja na tym tripie. Następnego dnia wieczorem
mieliśmy samolot powrotny do Sydney. Tego dnia pogoda nam nie dopisała,
więc zamiast spędzenia dnia na basenach, powłuczyliśmy się trochę po
Cairns i odliczaliśmy godziny do lotu. Tym samym East Coast Australia
trip dobiegła końca. Przejechaliśmy niemal całe wschodnie wybrzeże
Australii. Mój ostatni cel turystyczny na tym kontynencie został
zrealizowany. Mogę już wracać do Polski i planować kolejne przygody na
innych kontynentach. Kolejna na liście jest Ameryka Południowa, na którą
czekam z niecierpliwością.
Komentarze
Prześlij komentarz