Los Angeles, California
Jesteśmy w Los Angeles. Zanim tu jednak wjechaliśmy, zatrzymaliśmy się jeszcze w Malibu. Wiedzieliśmy, że nie ma tam nic ciekawego, ale skusiła nas nazwa. Chcieliśmy napić się Malibu w Malibu, ale znaleźliśmy tylko jedną, otwartą restaurację, przy której stały same Porsche i Lincolny, czyli nie nasza półka cenowa. Skończyło się na McDonaldzie i ruszyliśmy dalej w drogę. Już tylko kilometry dzieliły nas od celu.
W Los Angeles mieliśmy zaplanowanych
sporo atrakcji. Po przyjeździe udaliśmy się prosto do Beverly Hills i na
słynną ulicę Rodeo Drive. Na tej ulicy, swoje siedziby mają najdroższe
firmy na świecie, od Hugo Boss, Giorgio Armani, przez Prada, Gucci,
Versace, do BVLGARI i Bijan, w których ubiera się sam prezydent USA. Aby
zrobić zakupy w wielu z tych sklepów, trzeba dokonać wcześniejszej
rezerwacji. Ceny są wręcz kosmiczne. Mi wpadł w oko np. zegarek z
Porsche Design za ok. $33 000. Chwilę się wahałem nad zakupem, ale
stwierdziłem, że jest jednak ciut za drogi.
W tym czasie, w Guess, przy Rodeo Drive
odbywał się casting na modelki. Dawno nie widziałem tylu pięknych kobiet
w jednym miejscu, chyba od czasów pracy w Agencji Reklamowej Especto w
Krakowie. To właśnie za sprawą pięknych kobiet i szybkich samochodów tak
bardzo spodobało nam się to miejsce.
Po kilku godzinach spędzonych na Rodeo Drive, udaliśmy się do Hollywood,
na główną ulicę Hollywood Boulevard. Był weeekend, więc miasto tętniło
życiem. Na ulicy odbywało się wiele pokazów ulicznych. Było bardzo
ciekawie.
Po kilku godzinach spędzonych na Hollywood Blvd skierowaliśmy się na
słynny napis HOLLYWOOD. Pojechaliśmy do Obserwatorium Griffith Park,
skąd można było podziwiać napis z niewielkiej odległości. Kolejki do
Obserwatorium były jednak olbrzymie, zjechaliśmy więc niżej, a następnie
wspięliśmy się na wzgórze, skąd mięliśmy jeszcze lepszy widok.
Obowiązkowa sesja zdjęciowa z napisem HOLLYWOOD i już po zmroku powrót
na Hollywood Blvd na jeszcze jedną rundę po mieście.
Następny dzień w całości poświęciliśmy
na chillout na plaży. LA słynie z kilku bardzo szerokich i ładnych plaż.
W ten dzień odwiedziliśmy Santa Monica Beach i Venice Beach. Ta druga
bardziej przypadła nam do gustu, gdyż była lepsza pogoda i dużo więcej
się działo, zostaliśmy więc tam do końca dnia. W pewnym momencie
zagadałem do chłopaka z deską surfingową. Okazało się, że pochodzi on z
Ukrainy i pracuje w LA jako programista. Pogadaliśmy chwilę na wspólne,
naukowe tematy (haha no dobra, żartuję). Arsen okazał się sympatycznym
gościem. Po krótkiej rozmowie zaoferował mi lekcję surfingu. Surfing to
jeden ze sportów, których bardzo chcę się nauczyć. Długo więc się nie
zastanawiałem i poszliśmy na wodę. Szału oczywiście nie zrobiłem, ale
jakieś podstawy już mam. Na wieczór pojechaliśmy do motelu blisko
Universal Studios, gdyż to był nasz plan na następny dzień.
Wcześnie rano następnego dnia udaliśmy
się do słynnej wytwórni filmowej Universal Studios Hollywood. Na ten
dzień przypadały też moje urodziny, więc był to ciekawy sposób na ich
spędzenie. Jak widać, można dobrze się bawić bez alkoholu.
W Universal Studios jest wiele atrakcji i
mimo że, byliśmy niemal od samego początku do końca, nie udało się
wszystkiego zobaczyć. Pojechaliśmy tam w Poniedziałek w nadziei, że nie
będzie tłumów, jednak było to bez znaczenia. Codziennie jest tak samo,
mnóstwo turystów, kolejki po kilkadziesiąt minut, czas więc szybko
uciekał. Za bilety zapłaciliśmy $80, ale myślę, że warto, aby zobaczyć
te wszystkie efekty.
Przygodę z Universal Studios zaczęliśmy
od „Studio Tour”. Wsiedliśmy do pierwszego wagonu kolejki i ruszyliśmy
na godzinną przejażdżkę wokół planów filmowych. Z ciekawszych miejsc
odwiedziliśmy plan zdjęciowy filmu „Wojna Światów” z 2005r., gdzie wciąż
znajduje się prawdziwy Boeing rozbity specjalnie na potrzeby filmu.
Przejeżdżaliśmy też przez miasteczko z serialu „Gotowe na wszystko”,
„Jurassic Park” i kilka westernów. Wjechaliśmy też do specjalnego
tunelu, gdzie odbyła się scena filmu „King Kong 360 3D”, podobno
największe kino 3D na świecie. Ogólnie było ciekawie, ale niestety nie
wybraliśmy najlepiej miejsca i część rzeczy nam umknęło.
Następnie udaliśmy się na „Revenge of
the Mummy, The Ride”, przejażdżkę specjalnym pojazdem przez komnaty
pełne robaków i upiorów. Fajnie stworzone efekty bardzo mi się
spodobały.
Po Mumii wybraliśmy się na nową atrakcję
w Universal Studios – „Transformers, The Ride 3D”. Zamknęli nas w
kapsule imitującej Chevroleta Camaro – Bumblebee i udaliśmy się wraz z
Optimusem Prime na ratowanie świata. Trochę nami poszarpało, dostaliśmy
kilka strzałów z wody, ale udało się, uratowaliśmy świat. Nie ma za co.
Następny w kolejności był „Jurassic
Park, The Ride” gdzie już porządnie mnie wymoczyło, ale jednocześnie
była to jedna z lepszych atrakcji.
Później poszliśmy na „The Simpsons
Ride”, „Waterworld”, „Universal’s House of Horrors”, „Universal’s Animal
Actors” oraz „Shrek 4D”. Na uwagę zasługuje „Waterworld”, gdzie aktorzy
odegrali fajną scenę z efektami wodnymi i pirotechnicznymi. Na koniec,
zdążyliśmy na ostatni seans „Special Effects Stage”, gdzie aktorzy
pokazywali nam, jak tworzy się efekty specjalne w Hollywood. Było to
dość ciekawe i mogło się podobać.
Trochę zmęczeni i pełni wrażeń wyszliśmy
z Universal Studios po godzinie 18. Nie było już więcej planów na ten
dzień, udaliśmy się więc ponownie na Hollywood Blvd, aby połazić po
mieście. Trafiliśmy akurat na premierę filmu „Pain & Gain”, która
odbywała się w Chinese Theatre. Trafiliśmy na moment, kiedy premiera się
skończyła i gwiazdy Hollywood wychodziły z kina. Udało się wypatrzeć
kilka znanych postaci, jak Mark Wahlberg (jedna z głównych ról w tym
filmie), Tony Shalhoub (Detektyw Monk) czy Liam McIntyre (Spartacus) i
mimo że, jakoś nas to bardzo nie jarało, postaliśmy tam kilkanaście
minut, za tłumem.
Na następny dzień zaplanowaliśmy w końcu
zwiedzanie Los Angeles. Nie zajęło nam to dużo czasu, bo Los Angeles
jest dokładnie takie, jak opisywali nam to znajomi, czyli, krótko
mówiąc, nie ma tam nic ciekawego. Połaziliśmy chwilę po mieście,
odwiedziliśmy Staples Centre – halę drużyn NBA Los Angeles Lakers i
Clippers, oraz drużyny NHL Los Angeles Kings. Następnie udaliśmy się na
plażę Manhattan Beach. Szału jednak nie było, więc długo tam nie
zostaliśmy. Mieliśmy kilka spraw do załatwienia na mieście, więc na to
poświęciliśmy resztę dnia.
Środa zapowiadała się bardzo ciekawie. Wybraliśmy się do Six Flags Magic
Mountains, na jedne z największych roller coasterów w USA. Bilety
kupiliśmy on-line za $45, czyli $20 taniej niż, gdybyśmy kupowali je
przy kasie. Spędziliśmy tam cały dzień, jeżdżąc po kilka razy na
najbardziej ekstremalnych kolejkach. Trafiliśmy na dobry dzień, bo
kolejki były małe, a czasami nie było ich wcale. Mogliśmy się więc
dobrze wyszaleć. Muszę przyznać, że niektóre z roller coasterów były
mega ekstremalne. Bawiliśmy się przednio. Wieczorem udaliśmy się jeszcze
raz na Rodeo Drive, podziwiając oświetlone wystawy najbardziej
ekskluzywnych sklepów i zmęczeni i pełni wrażeń poszliśmy spać.
Ostatni dzień w Los Angeles zaczęliśmy od wjazdu pod znak HOLLYWOOD, do
miejsca, z którego można go podziwiać z najbliższej, legalnej
odległości. Dla tych, którzy planują kiedyś tu przyjechać podam adres:
3000 Canyon Lake Drive, Hollywood. W tym miejscu znajduje się punkt
widokowy. Można jednak pojdeść jeszcze bliżej, do Durand Drive, aż pod
same bramki ostrzegawcze. Z tego miejsca zaczyna się hiking do samego
znaku, jest jednak dość drogi (aresztowanie + $103), więc sobie go
odpuściliśmy.
Następnie udaliśmy się na Long Beach. Pogoda tego dnia była bardzo
ładna, spędziliśmy więc na plaży całe popołudnie. Plaża w Long Beach
jest długa i szeroka, wszystko fajnie, tylko brakowało.. ludzi. Nie wiem
gdzie Ci wszyscy ludzie się podziewają w czwartkowe popołudnie, pracują
czy co?
Po kilku godzinach spędzonych na plaży, pożegnaliśmy się z Los Angeles i
skierowaliśmy się znów na południe. Następny przystanek – San Diego.
Wróć do: Big Sur |
Czytaj dalej: San DIEGO |
Komentarze
Prześlij komentarz